piątek, 30 grudnia 2011

KOMIKS: "Funky Koval - Wrogie przejęcie"

"Funky Koval - Wrogie przejęcie"
Scenariusz: Maciej Parowski, Bogusław Polch
Rysunki: Bogusław Polch
Prószyński i S-ka 2011

© Prószyński i S-ka 2011
Długo, oj długo czekałem na kontynuację Funky’ego. Poprzedni album, Wbrew sobie, ukazał się jakoś na początku lat 90-tych... I potem tylko jakieś niejasne wzmianki były od czasu do czasu, że plany są itd., ale nigdy nic z tego nie wychodziło, autorzy się zestarzeli i wyglądało na to, że ciągu dalszego nie uświadczymy. A ja, wiecie, na Funkym się wychowałem, dosłownie. Najpierw widywałem czarno-białą wersję w odcinkach w Fantastyce, którą regularnie kupował tata, a potem dostałem wersję albumową z Komiksu-Fantastyki. Miałem wtedy 6 lat (!) i nie da się ukryć, że byłem za młody na taki komiks, ale kij z tym. W każdym razie uwielbiam tę serię już od tamtych czasów, przez bardzo długo był to dla mnie ulubiony polski komiks (potem dołączyły do niego te z serii Status 7 Adlera i Piątkowskiego). Ogólnie jestem wielkim fanem pana Kovala.

No i wreszcie w 2010 roku sprawa kontynuacji ruszyła, od jesieni Nowa Fantastyka, zgodnie z tradycją, puszczała nowego Funky’ego w odcinkach, całość zakończyła się jakoś w okolicach wiosny 2011. Tytuł: Wrogie przejęcie. Przeglądałem te czarno-białe plansze, ale nie czytałem ich – czytanie zostawiłem sobie do wersji albumowej, z kolorem i w ogóle. Czwarta część rodziła się podobno w bólach, na jej stworzenie nalegał głównie Polch, Parowski miał opory, a Rodek w ogóle do albumu nie usiadł. Ale w końcu jakoś to wymęczyli we dwóch, czyli Parowski napisał, Polch narysował (jakiś tam wpływ na scenariusz też miał). Wyszło wydanie albumowe, kupiłem, oglądam. Fragmenty opinii na tylnej okładce są szumne i nastrajają optymistycznie, więc czytam jeszcze wywiady z twórcami i już sprawdzam jak prezentuje się Funky w nowym stuleciu.

Tu stop na moment. Otóż, żeby było jasne: ja się cudów nie spodziewałem po tym nowym albumie. Lata minęły, autorzy się zestarzeli, czasy są inne i nie ma już PRLu (choć nadal jest z czego kpić), nie trzeba stosować aluzji, bo mamy wolność słowa... Wszystko jest inne. Zresztą już trzecia część była słabsza od pierwszych dwóch, już wtedy poziom serii spadł nieco, ale wciąż Wbrew sobie mocno dawało radę i ogólnie było bardzo dobre. Więc nie spodziewałem się po Wrogim przejęciu nagłego powrotu do zajebistości początków Kovala (albumy Bez oddechu i Sam przeciw wszystkim), ale liczyłem, że będzie przynajmniej nieźle. Ot, na przykład jak w albumie trzecim właśnie.
© Prószyński i S-ka 2011
No niestety, drogie dzieci. Wrogie przejęcie to porażka jak dla mnie. Rozczarowałem się strasznie i w zasadzie nawet nie wiem, od czego zacząć opisywanie tego wszystkiego. A powtarzam, że wygórowanych oczekiwań nie miałem.

Zacznijmy od tego, co widać natychmiast, czyli strony graficznej. Nie jest tajemnicą, że Polch już od dawna nie rysuje tak zajebiście, jak w latach 80-tych, w których pokazał absolutny szczyt swoich możliwości (seria na podstawie Daenikena, pierwsze dwa Kovale). Już trzeci Funky zawierał pierwsze objawy zmiany stylu,  potem pogłębiły się one w Wiedźminie: mniej detali (z których rysownik słynął!), grubsza kreska, kolory mniej żywe, a bardziej bure, całość sprawiająca nieco niechlujne wrażenie, coraz większa karykaturalność, uproszczenia. I tu ciekawe: rysując Wrogie przejęcie Polch wrócił do nieco bardziej precyzyjnej kreski, odszedł od karykatur... Problem w tym, że widać to tylko w wersji czarno-białej (tej odcinkowej), bo kolory w tym komiksie są beznadziejne, i cała precyzyjność kreski znika zakryta tymi paskudnymi, rozmazanymi, burymi plamami. Autor coś tam pitolił w wywiadzie, że specjalnie zastosował mniej detali, bo chciał pewne rzeczy akcentować kolorem... No to ja dziękuję, postoję, niech on już lepiej nic kolorem nie akcentuje, jeśli ma to tak wyglądać. Na obronę Polcha muszę jednak przyznać, że pokolorowane plansze w wersji elektronicznej wyglądają lepiej, niż wydrukowane, więc być może to nie wina rysownika, tylko wydawca technicznie zawalił. Jeśli tak, to zwracam honor, ale nie zmienia to faktu, że wersja, którą dostałem do rąk jest w przeważającej większości brzydka właśnie przez kolory. Poza tym kreska uszłaby... Choć w końcówce albumu mam wrażenie, że artysta rysował na szybko i na odpieprz. No i klasycznych polchowych szczególików brakuje.

Niestety prawdziwym problemem tego komiksu jest scenariusz. Chaotyczny, nie trzymający się kupy, zawierający pomysły wywracające do góry nogami pewne klasyczne elementy tej serii (uwierzycie, że Dritt Adr Atta to samiczka?). Historia jest mało wciągająca, przyciężka, ale przede wszystkim - niezrozumiała. Pewne wydarzenia dzieją się "bo tak", czytelnikowi  nie wyjaśnia się prawie nic, stosowane są niesamowite skróty myślowe i fabularne. Nie zrozumcie mnie źle: ja lubię, jak odbiorca musi trochę sam pomyśleć, niekoniecznie muszę mieć wszystko podane na tacy. Ale jednak trochę danych wypadałoby czytelnikowi podsunąć, nie? Well, nie według autorów tego komiksu. Pierwsza połowa albumu jeszcze jakoś się klei, choć w dużym stopniu na zasadzie "nie kumam, ale w drugiej połowie na pewno to wyjaśnią". Problem w tym, że nie wyjaśniają. A końcówka, która zawiera jakieś wydumane filozofowanie i coś, co pewnie ma robić za metafizykę i ezoterykę, jest... kompletnie z dupy. I, mówiąc delikatnie, do satysfakcjonujących nie należy.

I niech mi ktoś, do kurwy nędzy, wyjaśni rolę Hellbrighta w tym wszystkim. Po której on jest w końcu stronie? W trzecim albumie jawił się jako gość pilnujący interesów ziemi, mocno nieufny wobec Drolli. Tu nagle kompletnie nie wiem, dla kogo on właściwie pracuje, a polecenia zarówno on, jak i jego cała ekipa wydają się dostawać od Laar Ut Tanna. WTF? I co on robi w takim razie w finałowej scenie? Czy ktoś kuma czaczę?

© Prószyński i S-ka 2011
Wrogie przejęcie jest całkiem inne niż poprzednie albumy pod całą masą względów. Praktycznie nie ma tych lekkich, dowcipnych dialogów, co kiedyś. Brak porządnej akcji. Technologicznie nagle mamy coś na kształt cyberpunku, tj. okazuje się ni z gruchy, ni z pietruchy, że w świecie Funky'ego jest globalna sieć komputerowa (mało tego, Drolle też mają swoją!), choć w starych częściach nigdy nawet wzmianki o tym nie było. Narzekam na to, bo owa sieć pełni dość istotną rolę w fabule nowego albumu; uważam, że wprowadzono ją na siłę, by komiks był bardziej na czasie. Osobiście wolałbym, by autorzy trzymali się realiów raz ustanowionych - wiadomo, że Funky zawsze komentował rzeczywistość, ale niech to nie będzie kosztem ciągłości z poprzednimi częściami serii. I jeszcze jeden policzek dla fana - we Wrogim przejęciu, uwaga, nie ma Funky'ego Kovala! To znaczy przynajmniej tego prawdziwego, którego pokochaliśmy te wszystkie lata temu. Ten Funky, który występuje  w tym komiksie... To jest popierdółka jakaś. W dodatku nadmiernie jadąca mistycyzmem.

Album pozostawił więcej pytań niż odpowiedzi, niewiele wyjaśnił, niewiele domknął. Mnie osobiście zirytował. Być może powinienem go przeczytać raz jeszcze, może pewne rzeczy lepiej bym ogarnął. Niewykluczone. Problem w tym, że póki co nie mam w ogóle ochoty do niego wracać. A poza tym mam jednak podejrzenie, że choćbym nie wiadomo ile razy jeszcze przez niego przebrnął, to wiele więcej nie zrozumiem. Wydaje mi się, że całość jest za krótka - przy większej objętości autorzy zdołaliby pewne rzeczy przedstawić lepiej, pełniej, obyłoby się bez tych cholernych skrótów. W takiej formie jak teraz jednak czwarty Funky to komiksowe rozczarowanie roku. Wolałbym, żeby nie powstał w ogóle.

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Dwa wczesne i dwa późniejsze

Znów stare rysunki, tym razem dwa z roku 2002, oraz dwa grubo późniejsze, odpowiednio rok 2007 i 2008. Te ostatnie to dwie (nieudane) próby powrotu do rysowania. Wyszły nieźle, ale mimo to jakoś wtedy do rysowania nie wróciłem... Szkoda. Może teraz (ostrożny optymizm mode). Aha, rysunek drugi to mały eksperyment, dotyczący techniki - chciałem wyczyścić kreskę z rozmaitych detali, cieni, sianka itd. Po zobaczeniu efektu stwierdziłem, że to jednak nie ja i wróciłem do mojej standardowej metody. Tak zostało do dziś.





niedziela, 25 grudnia 2011

Jestem miszczem Dżedaj!

Gdy byliśmy ostatnio z Jayą w kinie, zauważyliśmy wielki stand zapowiadający powtórne nadejście I Epizodu Gwiezdnych wojen do kin, tym razem będzie oczywiście w 3D. I nic by w tym nie było dziwnego, ale ów stand miał wycięcie na głowę w miejscu buźki Qui-Gona Jinna - czyli można było sobie tam stanąć, wsadzić paszczę i strzelić fotkę. Skorzystałem natychmiast, efekt poniżej.

Foto: Jaya (archiwum prywatne)
Nie jaram się specjalnie Starłorsami w "czyde", ale do kina się pewnie wybiorę, zwłaszcza w towarzystwie ludzi z fandomu. No i wciąż jestem fanem SW na tyle, by widząc taki stand bez wahania się ofotkać w roli Jedi :)

PŁYTA: The Immortals - "Mortal Kombat - The Album"

© Virgin Records 1994
The Immortals - "Mortal Kombat the Album" (1994)
Skład: Maurice Engelen, Oliver Adams
Wytwórnia: Virgin Records

W zamierzchłych czasach zwanych latami 90-tymi było sobie legendarne pismo o grach video, Secret Service. W tymże piśmie pojawiał się nie mniej legendarny dział o mordobiciach - Kombat Korner - prowadzony przez (zgadliście) również legendarnego Gulasha. Ów redaktor, poza mordoklepkami, uwielbiał też słuchać muzy zwanej potocznie techniawą. Pamiętam np. jak jarał się soundtrackiem do pierwszej ekranizacji Mortal Kombat, gdzie muzyki z tego gatunku nie brakowało. Ogólnie Gulash był wtedy postacią kultową, jest współodpowiedzialny za rozkochanie całego pokolenia młodych polskich graczy w Street Fighterze, Mortal Kombat, Tekkenie, Virtua Fighterze i grach od SNK. Mnie też rozkochał, a i jego samego niemal czciłem.

W którymś momencie, a wychodzi mi, że musiało być to ok. roku '97, choć nie chce mi się sprawdzać, Gulash podczas zagranicznych wojaży trafił do sklepu z gadżetami dla nerdów, czy dla graczy (na jedno wychodzi). I tam wyhaczył płytę, którą podjarał się strasznie. Otóż Immortals, czyli autorzy jakże kultowego już wtedy muzycznego tematu do filmowego Mortal Kombat (wiem, że znacie go na pamięć) nie poprzestali na jednym kawałku i nagrali całą płytę, będącą ilustracją do gier spod znaku MK. Wow! Cały album tylko o Mortalu! To było coś dla ówczesnych młodziaków u nas w kraju. Gulash oczywiście piał pochwalne peany na temat zawartości krążka, a ja stwierdziłem, że muszę koniecznie zdobyć to cudo.

Ale nie zdobyłem. CD było niedostępne w Polsce, a sytuacja miała miejsce jeszcze przed epoką internetyzacji u nas, więc dupa. Narobiłem sobie smaka, w wyobraźni słyszałem tę płytę jako niesamowite przedłużenie OST z filmowego Mortala, czyli mocne techno, może drum'n'bass, ciężkie beaty, mroczny klimat... A potem o niej zapomniałem. Wiecie, lata minęły, a człowiek ma inne rzeczy na głowie. I dopiero ostatnio przypomniałem sobie o niej; równocześnie uświadomiłem sobie, że na Youtube teraz często można całe płyty znaleźć, więc czemu tam nie poszukać? Poszukałem. Znalazłem bez trudu. No i przesłuchałem ten legendarny album.

I pokulałem się ze śmiechu. Cóż, rzecz ma niewiele wspólnego z moimi rozbuchanymi wyobrażeniami. W dodatku płyta, jak się okazało, powstała już w 1994 roku, grubo przed pierwszym filmem MK, i jest ilustracją do pierwszej gry! (Jeden kawałek z niej, jak wiadomo, został wykorzystany w ekranizacji, ale powstał wcześniej). Rok 1994... Co nam to mówi? Otóż wtedy, drogie dzieci, na scenie elektronicznej rządził eurodance (no dobra, był też wczesny house i rave). Kto wie, o co chodzi, ten wie, reszta niech sobie wpisze na YT to słowo. W każdym razie eurodance do ambitnej muzy elektronicznej, delikatnie mówiąc, nie należał. Zupełnie jak niniejszy album.

Oczywiście nieco przesadzam, sugerując, że MK the Album to czysty eurodance. To jest po prostu wczesne, mało ambitne techno, house itd. I co gorsza, wsadzili tu wokale! Beznadziejne wokale męskie, chujowy biały rap w jednym kawałku (rodem z eurodance, lol), bo żeńskie są akurat znośne (ten w kawałku o Sonyi daje całkiem radę, choć cały numer brzmi jak z repertuaru Captain Jacka). I te teksty! Posłuchajcie tekstów z Johnny'ego Cage'a, Sub-Zero, Raydena... No przejaja po prostu. Postacie z Mortala, czyli mrocznej i krwawej gry z ciekawą (choć uber-kiczowatą) mitologią dostają TAKIE teksty. Ja jebię. Dziś to by nie przeszło, gwarantuję wam.

I teraz najlepsze: tej płyty się naprawdę fajnie słucha. Przygotowując ten wpis przesłuchałem jej z 5-6 razy (krótka raczej) i muszę przyznać, że sympatyczna jest. Oczywiście jeśli ktoś nie ma alergii na techno, zwłaszcza takie wczesne, bo ja akurat się na tym gównie wychowałem i mam słabość do tych klimatów (choć o wiele mniejszą, niż do popu z lat 80-tych). W każdym razie zawartość nie ma nic wspólnego z tym, czego oczekiwałem po tej płytce, ale tym niemniej polubiłem ją. Jest zabawna. No i z kronikarskiego obowiązku przyznam też, że ma naprawdę interesujące fragmenty. Na przykład kawałek o Goro jest faktycznie mroczny i ciężkawy, Liu Kang ma orientalne wstawki, a i pozostałe miewają całkiem ciekawe aranżacje momentami. Ogólnie piosenki są dość nierówne, mają lepsze i gorsze fragmenty, ale w sumie nie jest źle. Za najsłabsze uważam chyba te o Johnnym Cage'u i Raydenie, reszta jakoś tam daje radę.

Zresztą posłuchajcie sami, poniżej są linki do wszystkich kawałków na YT (ten z numerkiem 5 znacie doskonale), a jeszcze niżej link do pełnej playlisty. Potraktujcie to jako ciekawostkę albo okazję do polewki, bo faktycznie poważnie się tego albumu traktować nie da. Chyba nawet największy fanatyk MK miałby bekę... Tym niemniej fajne toto. Może komuś podpasi :)

1. Johnny Cage (Prepare Yourself)
2. Kano (Use Your Might)
3. Sub-Zero (Chinese Ninja Warrior)
4. Liu Kang (Born in China)
5. Techno-Syndrome 7' Mix
6. Scorpion (Lost Soul Bent on Revenge)
7. Sonya (Go Go Go)
8. Rayden (Eternal Life)
9. Goro (The Outworld Prince)
10. Hypnotic House 7' Mix

Link do playlisty na Youtube:
http://www.youtube.com/playlist?list=PLA64F9243C37F73EB

czwartek, 22 grudnia 2011

FILM: "Coś" (prequel)

„The Thing” (Coś) (2011)
Reżyseria: Matthijs van Heijningen Jr.
Scenariusz: Eric Heisserer
Obsada: Mary Elizabeth Winstead, Joel Edgerton, Ulrich Thomsen, Adewale Akinnuoye-Agbaje, Eric Christian Olsen


© Morgan Creek / Universal Pictures 2011
Czekałem na ten film od dłuższego czasu. Jestem olbrzymim fanem carpenterowskiego Cosia z 1982 roku – film jest absolutnie genialny, ma nastrój, napięcie, fajnego bohatera (Kurt Russell FTW!) i niesamowite sceny przemian oraz gore. Nic dziwnego w takim razie, że na prequel, tworzony w dodatku prawie 30 lat po tamtym filmie, czekałem zarówno z nadziejami, jak i obawami. Na szczęście nie zawiodłem się specjalnie.

Kto zna film Carpentera, ten wie, że obcą istotę odkryli najpierw na Antarktydzie Norwegowie, którzy mieli tam własną bazę badawczą i natrafili przypadkiem na tego skubańca w lodzie. Widzieliśmy tylko ich pustą bazę, gdy przyjechali do niej Amerykanie – obcy wszystkich Skandynawów wymordował. Niniejszy prequel ma za zadanie pokazać nam, co się wydarzyło w owej norweskiej placówce i jak oni wszyscy zginęli. No i pokazuje, choć bohaterowie to nie tylko Norwegowie, jak się okazuje, bo są tu amerykańscy piloci i pani doktor, też Amerykanka. Oni już tak mają, że film o samych brodatych gościach z mroźnej Skandynawii by się słabo sprzedał.

Nowy Cosiek jest, trzeba uczciwie powiedzieć, nie tylko prequelem, ale też trochę remake’iem, może nie dosłownie, ale po prostu niektóre sceny i rozwiązania fabularne są niemal żywcem skopiowane z filmu Carpentera. Nie jest to jednak nic dziwnego, bo są to motywy, które w filmie o obcej istocie, która potrafi się błyskawicznie dzielić i imitować inne żywe organizmy, po prostu powinny się znaleźć. Czyli mamy tu test krwi na obecność komórek obcego, wywlekanie gnoja na zewnątrz i palenie go miotaczami ognia, tudzież odseparowanie dwóch bohaterów poprzez zamknięcie ich w jakiejś szopie (w '82 był jeden). Osobiście w sumie cieszę się, że te chwyty się tu znalazły. Poza tym mamy ogólnie standard z oryginału, czyli obcy kopiujący ludzi i tworzący niesamowite hybrydy istot, które skopiował wcześniej, ludzie, którym odbija od paranoi, kombinowanie kto jest kim i patrzenie na siebie wilkiem oraz walka z rozmaitymi formami, jakie przybiera potwór.

No właśnie, a propos tych form; mówiąc o filmach z tej serii nie sposób nie wspomnieć o efektach specjalnych. Oryginał z '82 był absolutnym arcydziełem pod tym względem, to co tam pokazano do dziś robi wrażenie - zwłaszcza, że wszystko osiągnięto makietami i animowanymi kukłami, bo o CGI nie było mowy. W prequelu rzecz oczywiście wygląda już inaczej, efekty komputerowe są i raczej przeważają, choć animatronika, o ile wiem, też jest obecna. Na szczęście CGI nie wali plastikiem po oczach i jest ogólnie raczej udane, choć przemieniony Sander biegający pod koniec po całej bazie jest jednak z deka sztuczny. Ale da się przełknąć. Dla mnie ważniejsze jest natomiast, że hybrydy, jakie tworzy nasz pupil z kosmosu, są dość pomysłowe i miłe dla oka (pod względem designu).

© Morgan Creek / Universal Pictures 2011
 Film zarobił też u mnie sporo punktów za zakończenie, mówię tu o scenie na napisach końcowych (nie opuszczajcie sali!). Jest to w zasadzie dokładnie to, na co czekałem, czyli bezpośredni tie-in z filmem Carpentera: dwóch Norwegów w helikopterze ściga biegnącego przez zaśnieżone pustkowie psa i usiłują go zastrzelić. Perfekt. Aż do samego końca wydawało się, że tej sceny w ogóle nie będzie, co byłoby straszną porażką... Ale nie, scena jest, wszystko gra. Mało tego, cała ta sekwencja jest zilustrowana oryginalną muzyką Ennio Morricone z poprzedniego filmu, co robi efekt po prostu kopiący po jajach. Instant win.

Nowością w tej części jest pokazanie o wiele konkretniejszego fragmentu statku, którym ta obca łachudra przybyła na ziemię. Albo którym została przetransportowana. Jak ktoś lubi obce designy statków, to powinien być w miarę zadowolony, choć nie ma tego specjalnie dużo i w sumie nic konkretnego nie widać. Ale zawsze coś.

Co poza tym? Ogólnie jest dobrze: dzieje się sporo, napięcie jest, ludzie giną jeden po drugim, potwory są ładne, aktorzy dają radę, a muzyka nie przeszkadza. No i fajnie, że przez sporą część filmu Norwegowie mówią po norwesku. Fabuła bez większych dziur, choć głupotki zawiera. Tylko wydaje mi się, że w '82 były jakieś sceny z miejsca znalezienia obcego w lodzie (nakręcone przez Norwegów kamerą, a oglądane potem przez Amerykanów) i że sama miejscówka wyglądała tam zupełnie inaczej. Ale może zbyt dawno tego nie oglądałem i coś popieprzyłem.

Ogólnie polecam, bardzo fajny prequel i hołd dla Carpentera jak ta lala. Jak ktoś lubi oryginał, to powinien być raczej zadowolony, bo, choć wersja AD 2011 jest kapkę gorsza, to jednak niewiele. Dużo dobrej zabawy i dość w sumie oldschoolowy klimat. Good shit.

8/10

Prezent gwiazdkowy - trzy księżniczki

Po raz pierwszy wrzucam stare rysunki. Uwaga, te tutaj powstały jeszcze w latach 90-tych! Gdzieś tak w drugiej połowie, ale dokładnego okresu sobie nie przypomnę teraz. W każdym razie lubię te panie, a zwłaszcza panią nr 1 i panią nr 3. Środkowa pani jest trochę niedorobiona, zawiera rzucające się w oczy błędy i pewną nieporadność kreski. Ale wrzucam wszystkie trzy, bo stanowią zestaw.

Nie wiem, czy tutejsze niewyżyte samce uznają moje księżniczki za godny prezent na gwiazdkę, ale może tak się stanie. Z taką oto nadzieją publikuję - endżoj.




środa, 21 grudnia 2011

Film: "Akira" (anime)

„Akira” (1988)
Reżyseria: Katsuhiro Otomo
Scenariusz: Katsuhiro Otomo, Izō Hashimoto
Obsada (głosy): Mitsuo Iwata, Nozomu Sasaki, Mami Koyama, Tarō Ishida, Mizuho Suzuki


   © TMS Entertainment / Toho 1988
Fabuła: Rok 2019. 30 lat wcześniej była III Wojna Światowa, w wyniku której coś dużego pieprznęło w środku Tokio. Obecnie miasto podźwignęło się, acz pełno w nim przestępstw i korupcji. Film zaczyna się zadymą między dwoma młodzieżowymi gangami motocyklowymi – Capsules i Clowns. Bohaterowie rekrutują się spośród szeregów tego pierwszego: Kaneda, przebojowy młodzieniec o zdolnościach przywódczych, oraz Tetsuo, cichy i zakompleksiony, zawsze trochę w cieniu Kanedy i często wyciągany przez tego ostatniego z tarapatów. Capsules przypadkowo trafiają na dziwnego dzieciaka o psionicznych mocach, ściganego przez wojsko, któremu zwiał. W wyniku tego spotkania w Tetsuo również budzą się moce psychiczne – wojskowi zabierają go do siebie i eksperymentują na nim. Moce chłopaka stają się coraz silniejsze, traci nad nimi kontrolę, a gdy ucieka, zaczyna w Neo-Tokio straszny rozpierdol...

Opinia: Właśnie kupiłem sobie DVD, więc postanowiłem od razu zrecenzować tego mega-klasyka. Był to mój drugi seans Akiry, ale z poprzedniego i tak niewiele pamiętałem. Film, jak wiadomo, miał olbrzymi wpływ na popularyzację anime w naszym kręgu kulturowym, w zasadzie otworzył japońskiej animacji drzwi na zachód. I nic dziwnego, bo jest zajebisty. Jasne, że w porównaniu z mangą ostro kroi wątki, postacie i w ogóle, ale jak na dwugodzinny film i tak zawiera masę stuffu. Jest trochę psychologii, ostrzeżenie przed nieodpowiedzialnymi eksperymentami naukowymi, korupcja w kręgach rządowych, skłonność wojska do kontrolowania sytuacji, przemyślenia nad tym, jak to łatwo ludzie żyjący w kiepskich warunkach szukają sobie religii i nowego mesjasza... Do tego kilka zadym, gangi motocyklowe, futurystyczne miasto, które ulega pod koniec filmu totalnemu rozpieprzeniu, wkurwiony i szalony dzieciak nie kontrolujący swych mocy, grupka dzieci-psioników, a także szczypta humoru. I wszystko to okraszone znakomitą animacją, świetną scenografią i niezłą muzyką. Ogólnie - rewelka, choć całość jest momentami nieco ciężkostrawna, no i końcówka może nie jest do końca jasna. Ale plusy przeważają jednak nad minusami i Akirę bardzo polecam. Jak ktoś lubi anime, cyberpunk czy po prostu dobre SF - pozycja obowiązkowa. Wstyd nie znać.

8/10

PS. Amerykanie od lat przymierzają się do nakręcenia Akiry w wersji aktorskiej. Po kiego chuja, ja się pytam. I tak tego nie zrobią dobrze. W każdym razie do niedawna ich wysiłki spełzały na niczym, ale ostatnio sprawa jakby ruszyła z kopyta. I już wiadomo, że z Tokio przenoszą akcję do NY, a bohaterowie to już oczywiście nie będą Japończycy. Pojebało ich do reszty.

Premierowy trailer "Hobbita" - OMFG!

Dlaczego OMFG? No bo, po pierwsze, trailer jest cudowny. Klimat urywa dupę, a nastrój jaki wywołuje... Cóż, powiem tylko, że naprawdę porusza coś w sercu. Każdy fan filmowego Władcy pierścieni moim zdaniem zakocha się z miejsca. No i po drugie, bo jeszcze cały jebany rok czekania! Grudzień 2012. Ciężko będzie wytrzymać, na szczęście po drodze zapowiada się wiele innych klawych premier.

Więc oglądajcie - świeżutki pierwszy zwiastun pierwszej części Hobbita. Łączniki z trylogią LOTR są widoczne gołym okiem (Galadriela), ale to było do przewidzenia. Poza tym wszystko wygląda absolutnie przepięknie, obsada wydaje się dawać radę, Gandalf jest Gandalfem, a Gollum... jest Gollumem. Jaram się straszliwie i na swój sposób cieszę się, że będą dwie części - bo za rok z okładem nadal będzie na co czekać i dostaniemy jeszcze jedną okazję na wizytę w filmowym Śródziemiu. Panie Jackson, jedź pan z koksem.

EDIT: Nie mogę przestać słuchać tej pieśni krasnoludów, zauroczyła mnie kompletnie. Już chyba z sześć razy obejrzałem trailer, by jej posłuchać. Jest wspaniała.

piątek, 16 grudnia 2011

Ekipa rozpierdalatorów powraca.

Powiem tak. Co tam nowy Spider-Man, co tam Batman (powstający z kanapy). Co tam Holmes, co tam G.I.Joe... Co tam Hobbit i Avengers nawet. To wszystko marność, panie. Bo najważniejszy film 2012 roku to Expendables 2. Enough said.

A teraz, drogie dzieci, powiedzcie mi: ile punktów zajebistości zawiera się w tym krótkim teaserze? Czy to się w ogóle mieści w jakiejś skali? Nie? Tak myślałem. Ja osobiście tylko żałuję, że Scott Adkins nie jest na tyle znany, żeby sequel reklamować też jego nazwiskiem. Ale najważniejsze, że będzie w filmie.



To tylko taki se teaserek, a ja mam osobiście mokro. Ojej.

"Przemawiam do mojego wewnętrznego ognia"

Tytuł wpisu to oczywiście mój ulubiony tekst z pierwszego Ghost Ridera. Tak, wiem, jestem wśród mniejszości, skoro lubię ten film (acz polubiłem go dopiero przy drugim seansie). To nie jest idealne dzieło (delikatnie mówiąc), ale ma swoje momenty. Poza tym jestem totalnie bezkrytycznym fanem Nicka Cage'a, więc wiecie.

A tu sequel już niedługo, od twórców Adrenaliny 1 i 2 oraz Gamera. Zapowiada się pięknie, morda już mi się cieszy. Ogarniajcie i doceńcie, dla fanów spodziewam się niezłej uczty. A jak to spierdolą, to na pewno i tak jakieś fajne elementy będą. Also: Christopher fucking Lambert!

środa, 14 grudnia 2011

Sexy cyborg

...i kolejny pan z dwururką, tym razem mały, ale chłop na schwał - wywalił z obu luf naraz z takiego wielkiego shotguna i nawet nie poleciał do tyłu! Co do pani cyborg, to mam nadzieję, że ona - jak w tytule - jest choć trochę sexy :) Endżoj.



piątek, 9 grudnia 2011

Driada i pan z dwururką

Wyjątkowo twórczo spędzam ostatnio czas w pracy, rezultaty poniżej. Driada ma biust za nisko chyba, przez co wygląda mniej zgrabnie niż powinna. A pan z westernu jest fajny, w zasadzie nie będę się czepiał. Chociaż mógłbym :D



środa, 7 grudnia 2011

FILM: "Straceni chłopcy"

„The Lost Boys” (Straceni chłopcy) (1987)
Reżyseria: Joel Schumacher
Scenariusz: Janice Fischer, James Jeremias, Jeffrey Boam
Obsada: Jason Patric, Kiefer Sutherland, Dianne Wiest, Corey Haim, Corey Feldman


© Warner Bros. Entertainment, Inc. 1987
Fabuła: Rozwódka w średnim wieku przyjeżdża w raz z dwoma synami do nadmorskiej miejscowości, gdzie mieszka jej ojciec; chce od nowa związać koniec z końcem. W mieście panują raczej imprezowe klimaty, ale ostatnio sporo tu też morderstw i zaginięć. Rodzina zaczyna się aklimatyzować: matka znajduje pracę, starszy syn goni za pewną dziewczyną i pakuje się w podejrzane towarzystwo, a młodszy zawiera ciekawe znajomości  z dwoma dzieciakami prowadzącymi sklep z komiksami, którzy są samozwańczymi łowcami wampirów. I okazuje się, że ich bełkot o tym, że w miecie grasują krwiopijcy nie mija się z prawdą, a sytuacja ma bezpośredni związek z nowymi znajomymi starszego z braci...

Opinia: Kolejny klasyk z lat 80-tych, którego jakoś nigdy nie widziałem. I to był mój błąd! Film jest świetny, wręcz ocieka klimatem 80’s, a przy tym jest zrobiony z przymrużeniem oka. Humoru jest dużo i film ciężko traktować do końca poważnie, jako pełnoprawny horror, choć trochę gore i suspensu jest. Ale ogólnie to raczej lajtowa młodzieżówka, szczególnie, że w obsadzie symbole młodocianej komedii z tej dekady, czyli dwóch Coreyów – Haim i Feldman. Ten drugi zwłaszcza mnie rozpieprza, jak zwykle zresztą (być może kojarzycie go jako Moutha w The Goonies). Co poza tym? Kupa dobrej muzyki, typowej dla 80’s, taki pop/pop-rock. Przykłady poniżej. Ogląda się to bombowo, więc jak ktoś łyka mariaż horroru z komedią, to polecam, fajna rzecz. Albo jak ktoś chce zobaczyć Jacka Bauera w wersji młodej... bądź wampirycznej. W ostatnich latach powstały dwa sequele z dorosłym już Coreyem Feldmanem, z czego pierwszy podobno ssie, a drugi całkiem daje radę. Chyba mam teraz ochotę ogarnąć chociaż ten drugi.

8/10

Oto zapowiadana muza:





Na koniec tradycyjnie trailer:

Długopis to jednak nie to.

Długopis plami i jest ogólnie niechlujny, efekt nawet po przerobieniu na greyscale nie zawsze wygląda dobrze. Chyba czas zacząć nosić jakiś cienkopis do roboty. Poza tym tej lasce strasznie spierdoliłem ręce, ma okropnie wielkie, zero proporcji. Ale poza tym jest fajna, więc ośmielam się wrzucić.



wtorek, 6 grudnia 2011

Zakonnice z piekła rodem - awesome!

To jest cudowne. Aż żal, że to tylko fake-trailer, bo bardzo chętnie zobaczyłbym całość. Esencja kiczu i kina klasy B, polewkowa fabuła, przemoc i cycki. Uwielbiam.

Fabuła: Papież Innocenty VIII umiera zarażony plagą. Uratować go może jedynie mleko zakonnicy-dziewicy Marie Claire. Pobożna kobieta zgadza się, ale kiedy papież przyssał się do jej obfitego biustu, zapragnął więcej, niż tylko kilku kropel mleka. Pokonał opór zakonnicy, zgwałcił ją i zostawił na śmierć. Marie Claire jednak przeżyła i teraz liczy się dla niej tylko jedno – ZEMSTA. [za Filmwebem]


Infernal Nuns - The Movie from Infernal Nuns on Vimeo.

Czyż to nie jest piękne? Pozostaje liczyć, że ktoś to kiedyś nakręci, tak jak to było z Maczetą. Trzymam kciuki. A jeśli ten wpis obraził czyjeś uczucia religijne, to... trudno :D

sobota, 3 grudnia 2011

FILM: "True Vengeance"

"True Vengeance" (Prawda albo konsekwencja) (1997)
Reżyseria: David Worth
Scenariusz: Kurt Johnstad
Obsada: Daniel Bernhardt, Beverly Johnson, Miles O'Keeffe, George Cheung

© FM Entertainment 1997
Fabuła: Pewien członek NAVY-Seals ma dokonać zamachu na jakiegoś bossa kartelu narkotykowego, ale odmawia strzelania do celu w obecności jego żony i dzieci. Misja kończy się totalnym bajzlem i nasz bohater zmuszony jest uciekać i zniknąć dotychczasowym przełożonym z oczu. Lata później widzimy go jako kochającego ojca małej dziewczynki (matka nie żyje); wiedzie spokojne życie. Jednak jego ponadprzeciętny skill w zabijaniu jest potrzebny pewnym japońskim gangsterom, więc porywają mu córkę i każą zgładzić pewnego potentata branży IT. Zaczyna się ostra jazda, a przy okazji wychodzą na wierzch przeszłe powiązania bohatera z owymi Japończykami...

Opinia: Zajebisty film. Chciałem go obejrzeć od jakiegoś czasu, bo jestem wielkim fanem Bernhardta (od czasu starego serialu TV Mortal Kombat: Conquest, gdzie grał Siro), ale nie mogłem go nigdzie namierzyć. W końcu obejrzałem na Youtube. Film jest fabularnie zrzynką głównie z Commando, z dodatkowym twistem w postaci Yakuzy. Poza tym standard, czyli kino klasy B, dużo napierdalanki, pościgi i męski bohater z uber-skillem. Bernhardt jest świetny, ma prawdziwy power i charyzmę, poza tym dużo potrafi. Jego arcywróg (grany przez Milesa O'Keeffe) też nie jest ułomkiem, obaj serwują piękny pojedynek pod koniec (najpierw na miecze, potem na kończyny). Ogólnie akcja goni akcję, przy czym jest kilka słabych, ale większość daje radę. Jest nawet strzelanina w typie Johna Woo! Kopaniany, strzelaniny, walki na miecze, pościgi, kilka gołych dup. Mnie to wystarczy. Aha, sposób załatwienia O'Keeffe'a zasługuje na osobną pochwałę - very sylish! Dla fanów akcyjniaków ze złotej epoki VHS.

7/10

Bazgroły z roboty kontratakują

Kolejne dwa skany z zeszytu w kratkę, w którym, rzecz jasna, prowadzę głównie notatki dotyczące pracy i obsługi klienta. Ale tak jakoś dziwnie się zdarza, że rysunki też się w nim pojawiają :) Nie są idealne, ale tragiczne chyba też nie. Endżoj.



piątek, 2 grudnia 2011

FILM: "Wykidajło"

„Road House” (Wykidajło) (1989)
Reżyseria: Rowdy Herrington
Scenariusz: David Lee Henry, Hilary Henkin
Obsada: Patrick Swayze, Kelly Lynch, Sam Elliott, Ben Gazzara

© United Artists / MGM Holdings, Inc. 1989

Fabuła: Pewien wykidajło radzi sobie tak dobrze w swoim fachu, że przyjeżdża do niego właściciel pewnego klubu z daleka i proponuje pracę u siebie. Płaci dobrze, więc nasz bohater przyjmuje ofertę i przenosi się do miasteczka, gdzie funkcjonuje rzeczona knajpa – „Double Deuce”. Tam staje się prawą ręką nowego szefa i rządzi wszystkim co dzieje się w klubie, zdobywając sobie tym samym wielu wrogów. Najgroźniejszym z nich jest niejaki Wesley, gość rządzący całym miasteczkiem i uwikłany w brudne interesy...

Opinia: Wreszcie obejrzałem ten mega-klasyk z moich ukochanych lat 80-tych. I warto było jak cholera, jestem bardzo zadowolony. Film ma świetny nastrój (amerykańska prowincja, klimaty country, jeśli wiecie o co mi chodzi), niezłe sceny mordobić (niemal nieprzesadzone), klawych bohaterów, a wszystko okraszone rewelacyjną muzyką rockową (głównie covery starych kawałków, w typie Mustang Sally tudzież White Room). Swayze jest naprawdę fajny w tej roli, ma charyzmę, magnetyzm i przez większość czasu – jaja. I ładnie się bije. Jego Dalton od razu stał się drugą z dwóch moich ulubionych ról tego pana (obok bohatera Stalowego Świtu). Poza tym absolutnie cudowny jest w tym filmie Sam Elliott, młodszy niż jestem przyzwyczajony, z długimi włosami, nieogoloną gębą i szelmowskim uśmieszkiem. Co nie do końca typowe, niezły jest też czarny charakter grany przez Gazzarę – wyluzowany, nie okazujący strachu nawet na końcu filmu, kiedy wszystkich przydupasów mu wyrżnięto... Dał radę. Co jeszcze? Kilka rozbieranek, parę fajnych starych wozów i ogólny klimat 80’s. Ogólnie świetnie się to ogląda i naprawdę polecam, zwłaszcza fanom filmów z tej dekady i w ogóle oldschoolu.

8/10

czwartek, 1 grudnia 2011

Dama w potrzebie

Ok, trochę się namęczyłem z tą panią, a i tak nie jestem do końca zadowolony z efektu. Ale nie będę jej w nieskończoność, nomen omen, dopieszczał, więc wrzucam. Ci, którzy czekali na cycki - to dla Was!


FILM: "Immortals. Bogowie i herosi"

"Immortals. Bogowie i herosi" (Immortals) (2011)
Reżyseria: Tarsem Singh
Scenariusz: Charley Parlapanides, Vlas Parlapanides
Obsada: Henry Cavill, Mickey Rourke, Freida Pinto, Stephen Dorff

© Relativity Media / Universal Pictures 2011
Już ponad tydzień temu byłem na tym filmie w kinie, ale wcześniej nie chciało mi się go recenzować. Bo się zawiodłem dość mocno na Immortals – miało być nowe 300, a tymczasem wyszło jakieś nie wiadomo co. Zaprawdę powiadam Wam: Starcie Tytanów było lepszejsze. Nie wspominając o 300, które zjada opisywany tu tytuł bez popity. Jednak opinie o tym dziele są skrajnie różne, ba, jest całkiem sporo pozytywnych. Film też nieźle zarobił. Czyli może to ja mam taki dodupny gust, nie wiem, ale im więcej czasu upływa od seansu, tym mniej mi się Immortals podoba (a przecież już zaraz po obejrzeniu miałem doń masę zastrzeżeń). No to ponarzekajmy sobie.

Ale po kolei. Mamy tu kolejną ekranizację mitologii greckiej, a konkretnie historię Tezeusza. Nie pamiętam za wiele z tego mitu, więc nie określę teraz na ile adaptacja jest wierna, ale leci to mniej więcej tak: przed stuleciami bogowie olimpijscy nakopali do dupy Tytanom i uwięzili ich pod górą Tartar. Dziś  pewien władca Krety, Hyperion, zbiera olbrzymią armię i prowadzi ją pod Tartar, aby tych Tytanów uwolnić i szerzyć chaos i zniszczenie. Równocześnie szuka superbroni, która zaginęła gdzieś na Ziemi podczas ostatniej wojny bogów z Tytanami: łuku Epirusa. Tymczasem w jakiejś wiosce na zadupiu dorasta Tezeusz, młody men, którego walki oraz bycia prawdziwym menem uczy od dziecka pewien tajemniczy staruszek. Staruszek jest tak naprawdę Zeusem (ojej!) i dlatego nasz młodzieniec jest wyszkolony naprawdę kozacko. A tu akurat armia Hyperiona na nich spada, wioska w większości się ewakuuje, ale Tezeuszowi zabijają matkę, a jego samego pakują w niewolę. Oczywiście główny bohater jest wybrańcem,  bla-bla-bla, więc wskazuje go wyrocznia i pomaga mu uciec. No i od tej pory zaczyna się epicki quest naszego ślicznego chłopca: musi odzyskać łuk Epirusa i przeszkodzić paskudnemu Hyperionowi w wypuszczeniu Tytanów na świat.

© Relativity Media / Universal Pictures 2011
Co jest dobre? Cavill jako Tezeusz jest w zasadzie spoko, daje radę jako heros. Bardzo fajny jest Mickey Rourke jako Hyperion, chyba najlepsza postać w filmie, ma charyzmę, power i jaja, jego motywacja jest też w miarę sensowna (choć sztampowa jak cholera), bo się nacierpiał sporo w przeszłości. Cameo Johna Hurta jako Zeusa incognito to przyjemność jak zawsze. Reszta aktorów się nie wybija, ale też nie odrzuca. Pani wyrocznia jest ładniutka. Walki są przez większość czasu dobre, z kilkoma wręcz zajebistymi – w większości mało krwawe, acz nieźle rozpisane choreograficznie; krwawe za to są te z udziałem bogów. Człowiek-byk jest bardzo klimatyczny, akurat on faktycznie przywodzi mi na myśl 300, no i jest ciekawą interpretacją oryginalnego byka z mitu. Poza tym paleta kolorów jest klawa, no i niektóre fragmenty scenografii też mocno dają radę (wioska Tezeusza, mur pod Tartarem). I jeszcze podoba mi się zakończenie: ma fajny klimat i interesującą wymowę. I prawie nikt nie przeżywa.

© Relativity Media / Universal Pictures 2011
A co jest do dupy? Cała reszta. Raz, że film jest jakiś taki nieposkładany, jest dużo skoków między lokacjami, ale człowiek ma mało okazji się tym lokacjom porządnie przyjrzeć, przez co czuje się oderwany od tego wszystkiego. Większość lokacji niestety bije też po oczach sztucznością. Dwa, bogowie olimpijscy są po prostu chujowi! Jest ich tylko sześcioro (gdzie cały panteon?), czyli mamy Zeusa, Atenę, chyba Aresa, Posejdona i jeszcze kogoś tam. Wszyscy są przedstawieni jako istoty młode, czyli nawet Zeus nie jest pokazany jak zazwyczaj, jako dziarski siwy koleś, tylko gość tak po trzydziestce, z wąsikiem (lol!). Reszta jest jeszcze młodsza; nie wyglądają na bogów, nie wzbudzają respektu, zachowują się przez większość czasu jak pizdy. Dopiero w walce pokazują pazury, ale to za mało. W dodatku noszą przezabawne plastikowe zbroje, a to co mają na głowach... Może lepiej pominę te fikuśne elementy stroju litościwym milczeniem (zresztą niektóre inne postacie też mają kostiumy z dupy). Trzy, walki: są dobre, ale za krótkie i jest ich za mało. Ja liczyłem na srogą napierdalankę na modłę 300, a tu takie rozczarowanie. Końcówka jest, owszem, dość napakowana scenami walk, ale w reszcie filmu jest ubogo. Cztery: Tytani. Spodziewałem się kolesi minimum pięciometrowych, na widok których można się zesrać ze strachu, a dostałem żałosnych Zulusów wielkości normalnego człowieka (WTF?), którzy jeszcze połowę czasu spędzali przygarbieni, bądź popylali na czworakach. Owszem, byli groźni, ale nie w ten sposób, na jaki liczyłem. Pięć, momentami tej historii po prostu brakowało jaj. Przykład: tuż po połowie filmu Tezeusz traci ów super-łuk. Na razie zdążył go użyć tylko raz, więc myślę sobie: „w trzech-czwartych filmu nasz bohater odzyska łuk i zacznie napierdzielać aż będzie furczało”. I co? I nic. Ten cienias łuku nie odzyskuje i już więcej go nie używa. Lamersko na maksa. Sześć: jak na opowieść o starożytnej Grecji to tam prawie nic (mówię o zbrojach czy uzbrojeniu) nie wyglądało na greckie. Mógłbym jeszcze parę rzeczy wyliczyć, ale już mi się nie chce.

Ten film nie jest tak do końca zły, ma swoje momenty.* Ale biorąc pod uwagę, że reklamowany jest jako duchowy spadkobierca 300, to jest, dla mnie przynajmniej, sporym rozczarowaniem. Nie ma takiej charyzmy, nie ma takiego poweru, nie ma takiego rozmachu, nie ma tylu jatek, nie ma tylu wykręconych pojebów, nie ma tylu cycków. Bywa przegadany i ogólnie o wiele mniej bawi. Ja go osobiście nie polecam specjalnie, choć jak widać wielu ludziom się podoba, więc niekoniecznie należy mnie słuchać w tym względzie... Obejrzeć można. Ja akurat cieszę się, że bilety miałem za free, czyli nie straciłem.

5/10

* - Moment był jeden i to delikatnie mówiąc nieciekawy. Mam nadzieję, że wolicie tyłki od biustów, bo inaczej nie macie tu specjalnie czego szukać :D

środa, 30 listopada 2011

Nowe "Mad Maxy"? Ciekawe kiedy...

W wywiadzie dla "Australian Financial Review" George Miller zdradził, że planuje realizację całej nowej trylogii o przygodach Mad Maksa.
Początkowo australijski reżyser chciał nakręcić dwa filmy: "Fury Road" oraz "Furiosa". Gdy jednak zakończył prace nad scenariuszem dwójki, doszedł do wniosku, że ma jeszcze w głowie historię na trzecią część. Aktualnie kontynuuje więc prace nad kolejnym tekstem.
Zdjęcia do "Fury Road" były odkładane przez kilkanaście miesięcy z powodu kłopotów z domknięciem gigantycznego budżetu. Później problemem okazały się warunki pogodowe na planie. Aktualnie wiadomo, że prace nad filmem mają rozpocząć się w kwietniu w Namibii. 

Jasne, kurwa... Obiecanki-cacanki. Miller od wieków zapowiada czwartą część Maxa. Czekam i czekam, widoków nawet na jeden nowy film nie ma, a tu nagle się okazuje, że miały być dwa? A teraz to nawet trzy? Dżizas, Miller w robieniu cocktease'ów jest prawie tak dobry jak Quentin T. Wziąłby się wreszcie ogarnął i przestał popełniać jakieś Happy Feet (uwierzycie, że facet, który nakręcił wszystkie trzy części Mad Maxa ostatnio płodzi Tupot małych stóp?), tylko zabrał się za coś poważnego. On się nie robi coraz młodszy, a czas ucieka.

W fakt kręcenia Fury Road uwierzę, jak zobaczę porządny trailer. A może i wtedy nie... Dżordżu Millerze, rusz pan dupę!

© Warner Bros. Entertainment Inc.

wtorek, 29 listopada 2011

Hinduskie roboty rządzą i dzielą

Ok, ja nie od dziś wiem, że w Indiach, poza słynnymi musicalami (aka Bollywoodem) kręci się też niesamowite czasem kino akcji. Że Hindusi czerpią w tym względzie pełnymi garściami zarówno od Amerykańców, jak i od Chińczyków, przerabiając jednak ich pomysły na własną modłę i dodając coś od siebie. Że mają dostęp do naprawdę zajebistych kaskaderów, operatorów i montażystów i robione u nich sceny akcji nieraz powodują opad szczęki (nawet jeśli czasem bywają zabawne dla zachodniego widza). Ja to wszystko wiem, bo przykładów powyższego zjawiska widziałem na Youtube dość, pewnie zresztą kinu akcji z Indii poświęcę kiedyś cały wpis z przykładami... Ale to nie dziś. Dziś chcę tylko podzielić się czymś, co właśnie przypadkowo odkryłem na YT, a co rozkurwia kosmos i rozjebuje system. (WERBLE)



Film nazywa się Endhiran (co być może oznacza "robota" w hindi) i zdaje się był totalnym hiciorem w hinduskich kinach niezbyt dawno temu. Poniżej dołożyłem trailer kinowy, więc ogarniajcie. I miłej zabawy, ja wciąż dochodzę do siebie po pierwszym filmiku. Kicz jak skurwysyn, ale poziom zajebistości totalnie poza skalą. It's over 9000!!!, jak to mówią w Dragon Ballu.

sobota, 26 listopada 2011

KOMIKS: "Pierwsza Brygada #1: Warszawski pacjent"

"Pierwsza Brygada #1: Warszawski pacjent"
Scenariusz: Tobiasz Piątkowski,  Krzysztof Janicz
Rysunki: Janusz Wyrzykowski
Kultura Gniewu 2007

© Kultura Gniewu 2007


Będąc ostatnio w Katowicach zajrzałem jak zwykle do Imago i wyniosłem stamtąd m.in. opisywany tu komiks. Na Pierwszą Brygadę ostrzyłem sobie ząbki już od jakiegoś czasu, bo raz, że uwielbiam scenariusze Piątkowskiego (chyba mój ulubiony polski scenarzysta obecnie), dwa, że polski steampunk i trzy, że to polska Liga Niezwykłych Dżentelmenów (podobno). Rzecz wydała (bardzo ładnie) Kultura Gniewu już w 2007, ale jakoś wcześniej go nie dorwałem.

Pierwsza Brygada to komiks z podgatunku względnie rzadko spotykanego wśród polskich autorów, tj. komiks mainstreamowy, rozrywkowy. Serio, u nas to, kurwa, nic tylko awangarda, underground, eksperymenty z formą, komiksy o życiu. I historyczne. Nie żebym nie lubił i nie cenił takiej twórczości, ale bardzo brakuje mi dobrego polskiego komiksu środka. I tu z pomocą przychodzi m.in. omawiany tytuł.

Mamy tu komiks, pod który podwaliny podłożyła wcześniejsza seria publikowana w internecie (Nowe przygody Stasia i Nel). Serii tej nie czytałem, ale mam ochotę, może kiedyś nadrobię. W każdym razie już po tytule widać, że mamy tam zabawę postaciami stworzonymi przez imć Sienkiewicza, a konkretnie ich późniejsze, dorosłe perypetie (oczywiście Staś, tfu, pan Stanisław Tarkowski ochajtał się z Nel itd. Kali nadal im służy). Już tam chyba były elementy steampunku, co oczywiście kontynuowane jest w Brygadzie.

No i steampunk po polsku (a co za tym idzie, alternatywną historię) rzeczywiście tu mamy. Jest rok 1901, w petersburskim szpitalu dla umysłowo chorych przetrzymywany i przesłuchiwany jest niejaki Józef Piłsudski. Pytają go głównie o wydarzenia na Syberii sprzed niecałych dziesięciu lat, kiedy to pacjent P. (zesłany za próbę zamachu na cara) spotkał pana Stanisława Tarkowskiego, który wraz ze sługą Kalim wykonywał jakąś tajną misję przeciw wojskom Rosji, mocno posiłkując się pomocą pewnego partyzanckiego oddziału Polaków. W opowieści tej sporo się dzieje, występuje w niej na przykład pancerny balon (fikcyjny, jeśli nie wiedzieliście) i karabin maszynowy Maxima (autentyczny). I można zobaczyć, jak Kali robi szablą. Po skończonym przesłuchaniu zostajemy już w czasach współczesnych (czyli w 1901 roku) i jesteśmy świadkami odbicia Piłsudskiego z wariatkowa, co wiąże się z ucieczką/pościgiem (w zależności z której strony patrzeć). Pościgiem zajmuje się piękny, napędzany parą cyborg – zaiste słitaśny. Zdradzę jeszcze, że w komiksie pojawia się jeszcze pewna postać z Lalki Prusa, a w następnych tomach ma wystąpić bodajże Maryśka Curie.

Pierwszy tom Brygady jest... fajny. Jako steampunk daje radę, jako alternatywna historia też. Jednak pozostawia pewien niedosyt. Czy jest to faktycznie polska Liga Niezwykłych Dżentelmenów? Well, na pewno nie kopie po jajach aż tak jak dzieło pana Moore’a, ale może wynika to po prostu z niewielkiej mimo wszystko skali opowieści w tej części serii. Siłą oryginalnej Ligi było bardzo umiejętne wymieszanie przez szalonego Brytola wątków z wielu książek i perfekcyjna koegzystencja bohaterów literackich z rozmaitych źródeł. Już samo to robiło wrażenie; w Brygadzie mamy ledwie Piłsudskiego ze Stasiem i Kalim, plus jeszcze jedną postać w ostatniej scenie. Trochę skromnie. Nie ten rozmach, panie i panowie.

Na wspomniany niedosyt wpływa też fakt, że przedstawiona historia wydaje mi się nieco oderwana od wszystkiego - czytelnik jest wrzucony w sam środek wydarzeń, nic się nie wyjaśnia za bardzo, masa niedopowiedzeń. Niby to jest początek serii i wątki mogą się ładnie rozwinąć i podopowiadać wszystko w kolejnych częściach, ale i tak jakoś mi to nie pasowało.

Rysunki Wyrzykowskiego dają radę, taki miks Adlera, Mignoli i jakby szczypta Bisleya, acz to tylko moje skojarzenie. Całość w sepii lub odcieniach niebieskiego (w zależności od pory dnia i miejscówki), czyli normalnych kolorów brak, ale to dobrze. Podkreśla to klimat retro. Kadry duże, tekstu mało, czyta się szybciutko. Może kapkę za szybko jak na cenę jaką dyktuje KG.

Ogólnie jestem zadowolony, ale mam też nadzieję, że następne części będą lepsze i rozwiną skrzydła, bo potencjał jest. Tylko gdzie, cholera, są te następne części? Warszawski pacjent wyszedł cztery lata temu, ciąg dalszy (z innym rysownikiem) jest też na stronie Brygady rozpoczęty, ale nic nie słychać o wydaniu kontynuacji. Ruszta się, mości panowie!

7/10

 

Plansze © Kultura Gniewu 2007

piątek, 25 listopada 2011

Bazgroły z roboty

Przysiadłem i zeskanowałem kilka co lepszych rysunków z roboty, część od razu wrzucam. Oczywiście pochodzą z zeszytu w kratkę - ile mogłem, tyle oczyściłem te bohomazy różnymi sztuczkami z Gimpa i ręcznie. Efekt ujdzie, choć całkiem czyste to one nie są. Poza tym są to rysunki robione na szybko, bez uprzedniego szkicu, więc pewnie zawierają trochę błędów. Ale w sumie jestem z nich raczej zadowolony. Endżoj.






czwartek, 24 listopada 2011

KSIĄŻKA: Dmitrij Głuchowski "Metro 2033"

© Insignis Media 2010

Wreszcie się zebrałem i przeczytałem słynne już Metro 2033 Głuchowskiego. Zajęło mi to trochę, bo ta kniga to niezła cegła, a czas wolny mam ograniczony i dzielę go między wiele rzeczy. Ale w końcu dobrnąłem do końca i stwierdzam, że było cholernie warto. O tej powieści napisano już naprawdę wiele, więc pewnie nic odkrywczego nie powiem, ale jednak wrażeniami się podzielę.

A więc mamy postapokaliptyczną Rosję w tytułowym roku 2033. Parę dekad wcześniej nastąpiła wojna nuklearna, a co za tym idzie – atak na Moskwę, gdzie toczy się akcja. Kto z mieszkańców dał radę, schował się do moskiewskiego metra, które z racji specyficznej budowy może posłużyć za olbrzymi schron przeciwatomowy. Tak uratowało się tysiące ludzi, którzy zasiedlili stacje, służące odtąd za miasta. Ludzie żyją tu, hodują grzyby, świnie czy kury, handlują, zawierają sojusze i toczą wojny między stacjami. Na powierzchni oczywiście wszystko szlag trafił, zostały same ruiny, promieniowanie oraz różnorakie mutanty. Klasyka.

Główny bohater to młodziak (ok. 20 podziemnych wiosen), mieszkający z ojczymem na stacji najbardziej wysuniętej na północ. Stacja owa jest od pewnego czasu nękana atakami jakichś dziwnych mutantów: humanoidalnych potworów o czarnej skórze (z tej racji nazywanych kreatywnie czarnymi), które przyłażą z powierzchni, nic nie mówią, wyją tylko i idą sztywno na ludzkie siedziby. Ludziska mają przy wejściach umocnienia i cekaemy, więc w sumie nie byłoby problemu, ale czarni atakują też psychicznie. Oddziałują strachem, który zaszczepiają naszym jakimiś mutanckimi, telepatycznymi metodami. Czyni to walkę z nimi trudną jak cholera, ludzie giną lub wymiękają. Istnieje groźba, że rodzima stacja Artema (to nasz hiroł właśnie) padnie i matanty rozlezą się po całym metrze. Młodzieniec wyrusza więc w wyprawę po metrze, gdy pewien tajemniczy człowiek przekazuje mu wiadomość do innych tajemniczych ludzi, którzy podobno mogą pomóc. Podróż wiedzie przez wiele stacji i rzadko jest bezpieczna...

To teraz wrażenia. Po pierwsze, świat: rewelacyjny. Przedstawienie organizacji w metrze, różnic między stacjami, sposobów radzenia sobie mieszkańców z obecną sytuacją jest moim zdaniem bardzo udane. Stacje to właściwie swoiste państewka, mamy też nawet mocarstwa, czyli całe fragmenty metra (najczęściej jedna linia) różniące się  ideologią: Czwarta Rzesza (naziści), Linia Czerwona (komuniści), Hanza (strefa dobrobytu, dobrze zorganizowana, z prosperującym handlem). Poza tym w tunelach można spotkać między innymi wojskowych, naukowców, satanistów, ludożerców, neochrześcijan, rasistów... Poza tym łażąc przez metro ma się niejasne wrażenie, że mieszka tu coś jeszcze, jakaś obca świadomość lub dziwne moce. Krążące wśród ludzi opowieści tylko potęgują to odczucie.

No właśnie, opowieści. Pełno ich tutaj, zwłaszcza w pierwszej połowie książki. Ludzie opowiadają sobie zasłyszane bądź przeżyte historie przy ogniskach, na wartach, w namiotach (służących za mieszkania). Najczęściej są to opowieści straszne, o duchach w tunelach, potworach czy niewyjaśnionych siłach – tak rodzą się wyolbrzymione plotki, legendy i mity metra. Przyznam, że wprowadzają wspaniały nastrój, dzięki nim nowa ojczyzna ludzi jawi się jako miejsce tajemnicze, żyjące niejako własnym życiem. Dodatkowo Głuchowski opisuje szczegółowo sny Artema; za każdym razem, gdy bohater zasypia, coś mu się śni, a my mamy możliwość w te sny (a właściwie koszmary) wniknąć. Są nieźle zeschizowane, czasem to wypadkowa dotychczasowych wydarzeń zmiksowana z lękami chłopaka, ale później nabierają konkretnego znaczenia, zrozumiałego dopiero po przeczytaniu całości.

W książce jest też niemało elementów horroru (zresztą wspomniane opowieści i sny też się do tego dokładają), ale jest to horror... subtelny. Żadnego gore, żadnych typowych potworów wyskakujących znienacka (no, prawie), natomiast jest to wszystko oparte raczej na nastroju, niedopowiedzeniu, schizach (poza końcówką może). Powiedziałbym, że podpada to pod horror lovecraftowski, co jest dużym plusem. I bardzo pasuje do klimatu całości. Czasami tylko tych niedopowiedzeń jest aż za dużo, są tu pewne sugestie, że w tym rozpieprzonym świecie żyją naprawdę paskudne maszkary, ale ich koniec końców nie widzimy. Przykładowo, w bibliotece Artem zauważa rozpiętą olbrzymią pajęczynę, w którą złapał się jakiś ptasior nawet. Człowiek od razu wyobraża sobie, że utkał ją jakiś wielgaśny, zmutowany pająk, wielki jak nic na dwa metry. I co? I nic. Nie spotykamy go. Dużo jest takich motywów u pana G. i strasznie robią smaka na coś więcej. Cóż, przynajmniej jest o co rozszerzać uniwersum.

© Insignis Media 2010

Zaskoczyła mnie, muszę przyznać, pewna niewinność tej powieści. Praktycznie brak tu seksualności (raz czy dwa są dziwki wspomniane), Artem nie ogląda się za dziewczynami (jeden maleńki wyjątek był, a i to po pijaku), co w jego wieku jest wręcz zadziwiające. Zresztą w ogóle mało w tej książce kobiet, żadna nie odgrywa większej roli (jak u Tolkiena prawie, cholera). Przekleństw też zero, najmocniejsze to „gówno”, a spodziewałem się, że w nowoczesnej opowieści o postapokalipsie ludziska będą rzucać mięchem na lewo i prawo. Z drugiej strony są jednak wyjątki: młodziaki odurzają się jakimś narkotykiem lokalnej produkcji (zwanym kwasem), w pewnym fragmencie pojawia się duża ilość ludzkich ekskrementów, a Artem podczas swej wyprawy spotyka kobietę, która pieniądze na chleb zdobywa sprzedając ciało swego nieletniego synka (to jest chyba największy hardkor w tej powieści). Jednak ogólne wrażenie przez większość czasu miałem takie, że czytam młodzieżówkę. Choć to nieprawda.

Bardzo podobało mi się zakończenie. Wprawdzie nastąpiło trochę na szybko, akcja urywa się tu zaraz po punkcie kulminacyjnym, ale za to ma niesamowicie gorzką wymowę. Ponura ironia, mówię Wam, wylewa się z tej końcówki. Oczywiście go nie zdradzę, bo jest raczej zaskakujące, ale warto do niego dobrnąć.

Co mi nie podeszło? W sumie nic specjalnie istotnego. Raz, że znowu mamy, jak w wielu powieściach fantasy na ten przykład, młodego bohatera, który okazuje się wybrańcem. Na szczęście kwestia ta rozwiązuje się tu trochę inaczej niż zwykle. Dwa, zastanawiam się czy cała wyprawa Artema miała sens... Wyruszył, bo czarni stawali się coraz większym problemem, tak? Przychodzili z góry, z powierzchni? To nie można było jakoś się od tej powierzchni odgrodzić? Ja tu oczywiście staram się unikać spoilerów, ale nawet w świetle zakończenia nie do końca widzę potrzebę tej wyprawy, tzn. od strony logicznej. Można tu podyskutować. No i kapkę mi przeszkadzało, że Artem na swej drodze spotyka wiele postaci, niektóre udzielają mu konkretnej pomocy i poświęca im się trochę miejsca, ale potem znikają, nie wracają już. Trochę szkoda.

Dobra, podsumujmy. Książka zajebista, nie idealna może, ale wciągająca i warta przeczytania. Przy okazji świetne wprowadzenie do uniwersum Metra, które ma być zresztą rozwijane nie tylko przez Głuchowskiego (zresztą już jest, właśnie wyszedł u nas Piter). I jest co rozwijać, potencjał widzę niemały. Jako post-apo jest to super sprawa, jako horror też daje radę (choć ten element pojawia się tylko momentami). Dużo smaczków, dużo fajnych pomysłów. Nic tylko brać, czytać i rozejrzeć się za drugą częścią. I następnymi.

8,5/10

wtorek, 22 listopada 2011

FILM: "Przygody Tintina"

"Przygody Tintina" (The Adventures of Tintin: The Secret of the Unicorn) (2011)
Reżyseria: Steven Spielberg
Scenariusz: Steven Moffat, Edgar Wright,  Joe Cornish
Obsada (głosy): Jamie Bell, Andy Serkis, Simon Pegg, Nick Frost, Daniel Craig

© Columbia Pictures 2011


Czekałem, czekałem i się doczekałem. Steven Spielberg i Peter Jackson zekranizowali Tintina, jeden z najwspanialszych komiksów przygodowych świata. Czy to się mogło nie udać? Niewątpliwie, ale nie będę Was trzymał w napięciu i od razu powiem, że się udało.

Tintin to frankofoński komiks młodzieżowy o niesamowicie długiej tradycji, pierwsze przygody powstały bodaj jeszcze w latach 30-tych XX w. Jego autorem był nieżyjący już Herge, rysownik słynący z tzw. ligne claire, czyli czystej kreski (nie ma przeładowania kreską w jego pracach, detali jest mało, wszystko bardzo przejrzyste). To jeden z najsłynniejszych komiksów świata, na stałe zapisał się w popkulturze i w ogóle klękajcie narody. Duża rzecz. W Polsce wydaje go Egmont, przy czym kiedyś wydali kilka albumów pojedynczo, a teraz jadą z wydaniami zbiorczymi, po trzy albumy w jednym w zmniejszonym formacie.

Bohater serii to bardzo młodo wyglądający reporter, który pakuje się regularnie w rozmaite kabały na całym świecie. Wspomaga go dzielna ekipa w postaci teriera Milusia, zapijaczonego kapitana Baryłki i dwóch dupowatych detektywów Tajniaka i Jawniaka (jest też jakiś profesor, ale nie we wszystkich częściach). Tintin to przede wszystkim przygoda, trochę akcji i tajemnicy, egzotyczne lokacje, czasem wątek kryminalny. Good stuff.

No i Spielberg z Jacksonem zrobili z tego film. Nie żeby pierwszy; Tintin miał już ze dwie ekranizacje aktorskie we Francji (stare, z lat 60-tych), kilka długometrażowych filmów animowanych i co najmniej jeden animowany serial (w animacji zresztą pierwszy raz się z tym bohaterem zetknąłem, jakoś na początku 90-tych na niemieckiej kablówce). Ale jest to pierwsza tak wypasiona adaptacja tegoż komiksu, z wykurwistym budżetem, nazwiskami gwiazd i topową technologią animacji komputerowej. Fajnie, że to powstało, bo pewnie Tintin trochę wróci do ogólnej świadomości (choć zapomniany to ten komiks raczej nie jest).

© Columbia Pictures 2011


Scenariusz powstał na bazie dwóch albumów: Krab o złotych szczypcach i Tajemnica jednorożca. Z tych dwóch czytałem wcześniej tylko ten pierwszy, ale nawet to wystarczy, by pochwalić sposób, w jaki scenarzyści spletli wątki z tych dwóch komiksów. Wyszło naprawdę dobrze, spójnie i przekonująco. Mamy tu historię zapoczątkowaną kupnem pięknego modelu okrętu przez Tintina; zaraz po zakupie okazuje się, że owym cackiem interesuje się cała masa ludzi. W modelu jest bowiem ukryta wskazówka dotycząca ukrytego skarbu rodziny Baryłków (kiedyś DeBarilca), ale żeby się do niego dobrać, trzeba mieć jeszcze dwie pozostałe części wskazówek... Bo istnieją trzy modele okrętów. Tintin, idąc tropem pozostałych statków i skarbu, trafia do starej szlacheckiej posiadłości, na ormiańską łajbę, na Saharę, do jakiegoś małego afrykańskiego państewka... Pływa szalupą, lata samolotem, strzela i daje po mordzie. Full wypas opowieść przygodowa, nawet jeśli kapkę młodzieżowa.

Nastrój serii został oddany wręcz fenomenalnie. Komiksy są stare i ten klimat retro oddano i w filmie (na oko tak lata 40-te lub 50-te). Wszystkie znane postacie zachowują się dokładnie tak jak trzeba, tzn. Tintin jest ciekawski, skupiony i się nie poddaje, Baryłka jest totalnym zachlajryjem (bałem się czy ten element tej postaci – kluczowy, jakby nie patrzeć – nie ulegnie ocenzurowaniu, ale na szczęście nie) i ma ciągłe alkoholowe zmiany nastrojów, Tajniak i Jawniak  to takie pierdoły, że inspektor Clouseau byłby dumny. Może z Milusiem krzynkę przesadzili, bo on był strasznie twardy (Jaya stwierdziła, że niezły z niego komandos), choć w komiksie też w sumie sporo robił. Ogólnie jestem bardzo zadowolony.

Na osobny akapit zasługuje strona techniczna. A ta jest niesamowita, momentami człowiek ledwie wierzy, że ogląda animację 3D (jest takie ujęcie obozu brytolskiego wojska tuż po przejściu przez pustynię – myślałem, że widzę prawdziwą scenografię i żywych aktorów). Jest to piękne, animacja na poziomie nieco wyższym niż Beowulf sprzed paru lat, tylko stylizowane twarze bohaterów nadają całości bardziej kreskówkowy szlif. No i jest kilka naprawdę fikuśnych przejść między ujęciami, zwłaszcza w opowieści Baryłki, snującym wizję zatopienia „Jednorożca” (przemiana pustynnych wydm w fale oceanu, przebijający się przez nie okręt, niesamowicie zmontowana scena szaleństw kapitana w lazarecie wojskowego obozu, gdy dopowiada ciąg dalszy). Poza tym wspaniała scena bitwy morskiej (Spielberg chyba ma ochotę na film o piratach, wziąłby zekranizował ostatnią powieść Crichtona i wszyscy byliby szczęśliwi) oraz jeszcze sekwencja pościgu za sokołem, który zajumał karteczki ze wskazówkami dotyczącymi miejsca położenia skarbu (bardzo długa, perfekcyjnie rozpisana – uczestniczyły w niej samochód, motorek z przyczepką, czołg, bazooka i kilka gunów. No i Miluś). Ta ostatnia to bez ściemy jedna z najlepszych technicznie scen, jakie w życiu widziałem.

© Columbia Pictures 2011


Co poza tym? Aktorzy dobrani dobrze: Jamie Bell jako Tintin brzmi w sam raz, w końcu ma młody głos; Andy Serkis baaardzo dał radę jako Baryłka, ale nie od dziś wiadomo, co on potrafi zrobić z głosem; Tajniak i Jawniak to moi ukochani Simon Pegg i Nick Frost (Shaun of the Dead, Ostre Psy) i sprawdzili się rewelacyjnie; w końcu Daniel Craig jako główny szwarccharakter Sacharine był wporzo. Muzyka to ofkors John Williams, który znów miał okazję pójść trochę w retro i w sumie się spisał, choć większa część tej muzy nie pozostała w mojej pamięci, kojarzę głównie jazzik z czołówki.

Wady? Właściwie nie ma. Serio. Na upartego mógłbym się przyczepić do jednej sceny, a mianowicie kiedy Baryłka ma delirkę i na rauszu rozpala ognisko w środku szalupy, którą płynął z Tintinem. Otóż czyn ten nie miał moim zdaniem należytego wprowadzenia, nie widzieliśmy halunów, których kapitan doświadczał w tym miejscu w komiksie. W rezultacie podpalenie łodzi pojawia się trochę z dupy, a i zaraz potem Baryłka nie wygląda wcale na upitego aż do tego stopnia, by coś takiego zrobić. Poza tym 3D w tym filmie to po raz kolejny ściema, ale to nic, i tak warto dać tę kasę. Jakby tak wszystkie filmy miały tylko takie problemy...

Podsumowując, film znakomity. Oldskulowa przygoda (niektórzy mówią, że Spielberg tym filmem zrehabilitował się za czwartego Indianę, ale ja tak na to nie patrzę) i naprawdę świetna ekranizacja komiksu Herge’a. W ogóle wychodzi mi, że to najlepsza ekranizacja komiksu w tym roku, choć Kapitan Ameryka oraz X-Men: First Class też były świetne. Polecam bardzo, zwłaszcza sympatykom komiksowego pierwowzoru i przygotówek retro. Wyszło zajebiście, czekam na sequele.

9,5/10