środa, 30 listopada 2011

Nowe "Mad Maxy"? Ciekawe kiedy...

W wywiadzie dla "Australian Financial Review" George Miller zdradził, że planuje realizację całej nowej trylogii o przygodach Mad Maksa.
Początkowo australijski reżyser chciał nakręcić dwa filmy: "Fury Road" oraz "Furiosa". Gdy jednak zakończył prace nad scenariuszem dwójki, doszedł do wniosku, że ma jeszcze w głowie historię na trzecią część. Aktualnie kontynuuje więc prace nad kolejnym tekstem.
Zdjęcia do "Fury Road" były odkładane przez kilkanaście miesięcy z powodu kłopotów z domknięciem gigantycznego budżetu. Później problemem okazały się warunki pogodowe na planie. Aktualnie wiadomo, że prace nad filmem mają rozpocząć się w kwietniu w Namibii. 

Jasne, kurwa... Obiecanki-cacanki. Miller od wieków zapowiada czwartą część Maxa. Czekam i czekam, widoków nawet na jeden nowy film nie ma, a tu nagle się okazuje, że miały być dwa? A teraz to nawet trzy? Dżizas, Miller w robieniu cocktease'ów jest prawie tak dobry jak Quentin T. Wziąłby się wreszcie ogarnął i przestał popełniać jakieś Happy Feet (uwierzycie, że facet, który nakręcił wszystkie trzy części Mad Maxa ostatnio płodzi Tupot małych stóp?), tylko zabrał się za coś poważnego. On się nie robi coraz młodszy, a czas ucieka.

W fakt kręcenia Fury Road uwierzę, jak zobaczę porządny trailer. A może i wtedy nie... Dżordżu Millerze, rusz pan dupę!

© Warner Bros. Entertainment Inc.

wtorek, 29 listopada 2011

Hinduskie roboty rządzą i dzielą

Ok, ja nie od dziś wiem, że w Indiach, poza słynnymi musicalami (aka Bollywoodem) kręci się też niesamowite czasem kino akcji. Że Hindusi czerpią w tym względzie pełnymi garściami zarówno od Amerykańców, jak i od Chińczyków, przerabiając jednak ich pomysły na własną modłę i dodając coś od siebie. Że mają dostęp do naprawdę zajebistych kaskaderów, operatorów i montażystów i robione u nich sceny akcji nieraz powodują opad szczęki (nawet jeśli czasem bywają zabawne dla zachodniego widza). Ja to wszystko wiem, bo przykładów powyższego zjawiska widziałem na Youtube dość, pewnie zresztą kinu akcji z Indii poświęcę kiedyś cały wpis z przykładami... Ale to nie dziś. Dziś chcę tylko podzielić się czymś, co właśnie przypadkowo odkryłem na YT, a co rozkurwia kosmos i rozjebuje system. (WERBLE)



Film nazywa się Endhiran (co być może oznacza "robota" w hindi) i zdaje się był totalnym hiciorem w hinduskich kinach niezbyt dawno temu. Poniżej dołożyłem trailer kinowy, więc ogarniajcie. I miłej zabawy, ja wciąż dochodzę do siebie po pierwszym filmiku. Kicz jak skurwysyn, ale poziom zajebistości totalnie poza skalą. It's over 9000!!!, jak to mówią w Dragon Ballu.

sobota, 26 listopada 2011

KOMIKS: "Pierwsza Brygada #1: Warszawski pacjent"

"Pierwsza Brygada #1: Warszawski pacjent"
Scenariusz: Tobiasz Piątkowski,  Krzysztof Janicz
Rysunki: Janusz Wyrzykowski
Kultura Gniewu 2007

© Kultura Gniewu 2007


Będąc ostatnio w Katowicach zajrzałem jak zwykle do Imago i wyniosłem stamtąd m.in. opisywany tu komiks. Na Pierwszą Brygadę ostrzyłem sobie ząbki już od jakiegoś czasu, bo raz, że uwielbiam scenariusze Piątkowskiego (chyba mój ulubiony polski scenarzysta obecnie), dwa, że polski steampunk i trzy, że to polska Liga Niezwykłych Dżentelmenów (podobno). Rzecz wydała (bardzo ładnie) Kultura Gniewu już w 2007, ale jakoś wcześniej go nie dorwałem.

Pierwsza Brygada to komiks z podgatunku względnie rzadko spotykanego wśród polskich autorów, tj. komiks mainstreamowy, rozrywkowy. Serio, u nas to, kurwa, nic tylko awangarda, underground, eksperymenty z formą, komiksy o życiu. I historyczne. Nie żebym nie lubił i nie cenił takiej twórczości, ale bardzo brakuje mi dobrego polskiego komiksu środka. I tu z pomocą przychodzi m.in. omawiany tytuł.

Mamy tu komiks, pod który podwaliny podłożyła wcześniejsza seria publikowana w internecie (Nowe przygody Stasia i Nel). Serii tej nie czytałem, ale mam ochotę, może kiedyś nadrobię. W każdym razie już po tytule widać, że mamy tam zabawę postaciami stworzonymi przez imć Sienkiewicza, a konkretnie ich późniejsze, dorosłe perypetie (oczywiście Staś, tfu, pan Stanisław Tarkowski ochajtał się z Nel itd. Kali nadal im służy). Już tam chyba były elementy steampunku, co oczywiście kontynuowane jest w Brygadzie.

No i steampunk po polsku (a co za tym idzie, alternatywną historię) rzeczywiście tu mamy. Jest rok 1901, w petersburskim szpitalu dla umysłowo chorych przetrzymywany i przesłuchiwany jest niejaki Józef Piłsudski. Pytają go głównie o wydarzenia na Syberii sprzed niecałych dziesięciu lat, kiedy to pacjent P. (zesłany za próbę zamachu na cara) spotkał pana Stanisława Tarkowskiego, który wraz ze sługą Kalim wykonywał jakąś tajną misję przeciw wojskom Rosji, mocno posiłkując się pomocą pewnego partyzanckiego oddziału Polaków. W opowieści tej sporo się dzieje, występuje w niej na przykład pancerny balon (fikcyjny, jeśli nie wiedzieliście) i karabin maszynowy Maxima (autentyczny). I można zobaczyć, jak Kali robi szablą. Po skończonym przesłuchaniu zostajemy już w czasach współczesnych (czyli w 1901 roku) i jesteśmy świadkami odbicia Piłsudskiego z wariatkowa, co wiąże się z ucieczką/pościgiem (w zależności z której strony patrzeć). Pościgiem zajmuje się piękny, napędzany parą cyborg – zaiste słitaśny. Zdradzę jeszcze, że w komiksie pojawia się jeszcze pewna postać z Lalki Prusa, a w następnych tomach ma wystąpić bodajże Maryśka Curie.

Pierwszy tom Brygady jest... fajny. Jako steampunk daje radę, jako alternatywna historia też. Jednak pozostawia pewien niedosyt. Czy jest to faktycznie polska Liga Niezwykłych Dżentelmenów? Well, na pewno nie kopie po jajach aż tak jak dzieło pana Moore’a, ale może wynika to po prostu z niewielkiej mimo wszystko skali opowieści w tej części serii. Siłą oryginalnej Ligi było bardzo umiejętne wymieszanie przez szalonego Brytola wątków z wielu książek i perfekcyjna koegzystencja bohaterów literackich z rozmaitych źródeł. Już samo to robiło wrażenie; w Brygadzie mamy ledwie Piłsudskiego ze Stasiem i Kalim, plus jeszcze jedną postać w ostatniej scenie. Trochę skromnie. Nie ten rozmach, panie i panowie.

Na wspomniany niedosyt wpływa też fakt, że przedstawiona historia wydaje mi się nieco oderwana od wszystkiego - czytelnik jest wrzucony w sam środek wydarzeń, nic się nie wyjaśnia za bardzo, masa niedopowiedzeń. Niby to jest początek serii i wątki mogą się ładnie rozwinąć i podopowiadać wszystko w kolejnych częściach, ale i tak jakoś mi to nie pasowało.

Rysunki Wyrzykowskiego dają radę, taki miks Adlera, Mignoli i jakby szczypta Bisleya, acz to tylko moje skojarzenie. Całość w sepii lub odcieniach niebieskiego (w zależności od pory dnia i miejscówki), czyli normalnych kolorów brak, ale to dobrze. Podkreśla to klimat retro. Kadry duże, tekstu mało, czyta się szybciutko. Może kapkę za szybko jak na cenę jaką dyktuje KG.

Ogólnie jestem zadowolony, ale mam też nadzieję, że następne części będą lepsze i rozwiną skrzydła, bo potencjał jest. Tylko gdzie, cholera, są te następne części? Warszawski pacjent wyszedł cztery lata temu, ciąg dalszy (z innym rysownikiem) jest też na stronie Brygady rozpoczęty, ale nic nie słychać o wydaniu kontynuacji. Ruszta się, mości panowie!

7/10

 

Plansze © Kultura Gniewu 2007

piątek, 25 listopada 2011

Bazgroły z roboty

Przysiadłem i zeskanowałem kilka co lepszych rysunków z roboty, część od razu wrzucam. Oczywiście pochodzą z zeszytu w kratkę - ile mogłem, tyle oczyściłem te bohomazy różnymi sztuczkami z Gimpa i ręcznie. Efekt ujdzie, choć całkiem czyste to one nie są. Poza tym są to rysunki robione na szybko, bez uprzedniego szkicu, więc pewnie zawierają trochę błędów. Ale w sumie jestem z nich raczej zadowolony. Endżoj.






czwartek, 24 listopada 2011

KSIĄŻKA: Dmitrij Głuchowski "Metro 2033"

© Insignis Media 2010

Wreszcie się zebrałem i przeczytałem słynne już Metro 2033 Głuchowskiego. Zajęło mi to trochę, bo ta kniga to niezła cegła, a czas wolny mam ograniczony i dzielę go między wiele rzeczy. Ale w końcu dobrnąłem do końca i stwierdzam, że było cholernie warto. O tej powieści napisano już naprawdę wiele, więc pewnie nic odkrywczego nie powiem, ale jednak wrażeniami się podzielę.

A więc mamy postapokaliptyczną Rosję w tytułowym roku 2033. Parę dekad wcześniej nastąpiła wojna nuklearna, a co za tym idzie – atak na Moskwę, gdzie toczy się akcja. Kto z mieszkańców dał radę, schował się do moskiewskiego metra, które z racji specyficznej budowy może posłużyć za olbrzymi schron przeciwatomowy. Tak uratowało się tysiące ludzi, którzy zasiedlili stacje, służące odtąd za miasta. Ludzie żyją tu, hodują grzyby, świnie czy kury, handlują, zawierają sojusze i toczą wojny między stacjami. Na powierzchni oczywiście wszystko szlag trafił, zostały same ruiny, promieniowanie oraz różnorakie mutanty. Klasyka.

Główny bohater to młodziak (ok. 20 podziemnych wiosen), mieszkający z ojczymem na stacji najbardziej wysuniętej na północ. Stacja owa jest od pewnego czasu nękana atakami jakichś dziwnych mutantów: humanoidalnych potworów o czarnej skórze (z tej racji nazywanych kreatywnie czarnymi), które przyłażą z powierzchni, nic nie mówią, wyją tylko i idą sztywno na ludzkie siedziby. Ludziska mają przy wejściach umocnienia i cekaemy, więc w sumie nie byłoby problemu, ale czarni atakują też psychicznie. Oddziałują strachem, który zaszczepiają naszym jakimiś mutanckimi, telepatycznymi metodami. Czyni to walkę z nimi trudną jak cholera, ludzie giną lub wymiękają. Istnieje groźba, że rodzima stacja Artema (to nasz hiroł właśnie) padnie i matanty rozlezą się po całym metrze. Młodzieniec wyrusza więc w wyprawę po metrze, gdy pewien tajemniczy człowiek przekazuje mu wiadomość do innych tajemniczych ludzi, którzy podobno mogą pomóc. Podróż wiedzie przez wiele stacji i rzadko jest bezpieczna...

To teraz wrażenia. Po pierwsze, świat: rewelacyjny. Przedstawienie organizacji w metrze, różnic między stacjami, sposobów radzenia sobie mieszkańców z obecną sytuacją jest moim zdaniem bardzo udane. Stacje to właściwie swoiste państewka, mamy też nawet mocarstwa, czyli całe fragmenty metra (najczęściej jedna linia) różniące się  ideologią: Czwarta Rzesza (naziści), Linia Czerwona (komuniści), Hanza (strefa dobrobytu, dobrze zorganizowana, z prosperującym handlem). Poza tym w tunelach można spotkać między innymi wojskowych, naukowców, satanistów, ludożerców, neochrześcijan, rasistów... Poza tym łażąc przez metro ma się niejasne wrażenie, że mieszka tu coś jeszcze, jakaś obca świadomość lub dziwne moce. Krążące wśród ludzi opowieści tylko potęgują to odczucie.

No właśnie, opowieści. Pełno ich tutaj, zwłaszcza w pierwszej połowie książki. Ludzie opowiadają sobie zasłyszane bądź przeżyte historie przy ogniskach, na wartach, w namiotach (służących za mieszkania). Najczęściej są to opowieści straszne, o duchach w tunelach, potworach czy niewyjaśnionych siłach – tak rodzą się wyolbrzymione plotki, legendy i mity metra. Przyznam, że wprowadzają wspaniały nastrój, dzięki nim nowa ojczyzna ludzi jawi się jako miejsce tajemnicze, żyjące niejako własnym życiem. Dodatkowo Głuchowski opisuje szczegółowo sny Artema; za każdym razem, gdy bohater zasypia, coś mu się śni, a my mamy możliwość w te sny (a właściwie koszmary) wniknąć. Są nieźle zeschizowane, czasem to wypadkowa dotychczasowych wydarzeń zmiksowana z lękami chłopaka, ale później nabierają konkretnego znaczenia, zrozumiałego dopiero po przeczytaniu całości.

W książce jest też niemało elementów horroru (zresztą wspomniane opowieści i sny też się do tego dokładają), ale jest to horror... subtelny. Żadnego gore, żadnych typowych potworów wyskakujących znienacka (no, prawie), natomiast jest to wszystko oparte raczej na nastroju, niedopowiedzeniu, schizach (poza końcówką może). Powiedziałbym, że podpada to pod horror lovecraftowski, co jest dużym plusem. I bardzo pasuje do klimatu całości. Czasami tylko tych niedopowiedzeń jest aż za dużo, są tu pewne sugestie, że w tym rozpieprzonym świecie żyją naprawdę paskudne maszkary, ale ich koniec końców nie widzimy. Przykładowo, w bibliotece Artem zauważa rozpiętą olbrzymią pajęczynę, w którą złapał się jakiś ptasior nawet. Człowiek od razu wyobraża sobie, że utkał ją jakiś wielgaśny, zmutowany pająk, wielki jak nic na dwa metry. I co? I nic. Nie spotykamy go. Dużo jest takich motywów u pana G. i strasznie robią smaka na coś więcej. Cóż, przynajmniej jest o co rozszerzać uniwersum.

© Insignis Media 2010

Zaskoczyła mnie, muszę przyznać, pewna niewinność tej powieści. Praktycznie brak tu seksualności (raz czy dwa są dziwki wspomniane), Artem nie ogląda się za dziewczynami (jeden maleńki wyjątek był, a i to po pijaku), co w jego wieku jest wręcz zadziwiające. Zresztą w ogóle mało w tej książce kobiet, żadna nie odgrywa większej roli (jak u Tolkiena prawie, cholera). Przekleństw też zero, najmocniejsze to „gówno”, a spodziewałem się, że w nowoczesnej opowieści o postapokalipsie ludziska będą rzucać mięchem na lewo i prawo. Z drugiej strony są jednak wyjątki: młodziaki odurzają się jakimś narkotykiem lokalnej produkcji (zwanym kwasem), w pewnym fragmencie pojawia się duża ilość ludzkich ekskrementów, a Artem podczas swej wyprawy spotyka kobietę, która pieniądze na chleb zdobywa sprzedając ciało swego nieletniego synka (to jest chyba największy hardkor w tej powieści). Jednak ogólne wrażenie przez większość czasu miałem takie, że czytam młodzieżówkę. Choć to nieprawda.

Bardzo podobało mi się zakończenie. Wprawdzie nastąpiło trochę na szybko, akcja urywa się tu zaraz po punkcie kulminacyjnym, ale za to ma niesamowicie gorzką wymowę. Ponura ironia, mówię Wam, wylewa się z tej końcówki. Oczywiście go nie zdradzę, bo jest raczej zaskakujące, ale warto do niego dobrnąć.

Co mi nie podeszło? W sumie nic specjalnie istotnego. Raz, że znowu mamy, jak w wielu powieściach fantasy na ten przykład, młodego bohatera, który okazuje się wybrańcem. Na szczęście kwestia ta rozwiązuje się tu trochę inaczej niż zwykle. Dwa, zastanawiam się czy cała wyprawa Artema miała sens... Wyruszył, bo czarni stawali się coraz większym problemem, tak? Przychodzili z góry, z powierzchni? To nie można było jakoś się od tej powierzchni odgrodzić? Ja tu oczywiście staram się unikać spoilerów, ale nawet w świetle zakończenia nie do końca widzę potrzebę tej wyprawy, tzn. od strony logicznej. Można tu podyskutować. No i kapkę mi przeszkadzało, że Artem na swej drodze spotyka wiele postaci, niektóre udzielają mu konkretnej pomocy i poświęca im się trochę miejsca, ale potem znikają, nie wracają już. Trochę szkoda.

Dobra, podsumujmy. Książka zajebista, nie idealna może, ale wciągająca i warta przeczytania. Przy okazji świetne wprowadzenie do uniwersum Metra, które ma być zresztą rozwijane nie tylko przez Głuchowskiego (zresztą już jest, właśnie wyszedł u nas Piter). I jest co rozwijać, potencjał widzę niemały. Jako post-apo jest to super sprawa, jako horror też daje radę (choć ten element pojawia się tylko momentami). Dużo smaczków, dużo fajnych pomysłów. Nic tylko brać, czytać i rozejrzeć się za drugą częścią. I następnymi.

8,5/10

wtorek, 22 listopada 2011

FILM: "Przygody Tintina"

"Przygody Tintina" (The Adventures of Tintin: The Secret of the Unicorn) (2011)
Reżyseria: Steven Spielberg
Scenariusz: Steven Moffat, Edgar Wright,  Joe Cornish
Obsada (głosy): Jamie Bell, Andy Serkis, Simon Pegg, Nick Frost, Daniel Craig

© Columbia Pictures 2011


Czekałem, czekałem i się doczekałem. Steven Spielberg i Peter Jackson zekranizowali Tintina, jeden z najwspanialszych komiksów przygodowych świata. Czy to się mogło nie udać? Niewątpliwie, ale nie będę Was trzymał w napięciu i od razu powiem, że się udało.

Tintin to frankofoński komiks młodzieżowy o niesamowicie długiej tradycji, pierwsze przygody powstały bodaj jeszcze w latach 30-tych XX w. Jego autorem był nieżyjący już Herge, rysownik słynący z tzw. ligne claire, czyli czystej kreski (nie ma przeładowania kreską w jego pracach, detali jest mało, wszystko bardzo przejrzyste). To jeden z najsłynniejszych komiksów świata, na stałe zapisał się w popkulturze i w ogóle klękajcie narody. Duża rzecz. W Polsce wydaje go Egmont, przy czym kiedyś wydali kilka albumów pojedynczo, a teraz jadą z wydaniami zbiorczymi, po trzy albumy w jednym w zmniejszonym formacie.

Bohater serii to bardzo młodo wyglądający reporter, który pakuje się regularnie w rozmaite kabały na całym świecie. Wspomaga go dzielna ekipa w postaci teriera Milusia, zapijaczonego kapitana Baryłki i dwóch dupowatych detektywów Tajniaka i Jawniaka (jest też jakiś profesor, ale nie we wszystkich częściach). Tintin to przede wszystkim przygoda, trochę akcji i tajemnicy, egzotyczne lokacje, czasem wątek kryminalny. Good stuff.

No i Spielberg z Jacksonem zrobili z tego film. Nie żeby pierwszy; Tintin miał już ze dwie ekranizacje aktorskie we Francji (stare, z lat 60-tych), kilka długometrażowych filmów animowanych i co najmniej jeden animowany serial (w animacji zresztą pierwszy raz się z tym bohaterem zetknąłem, jakoś na początku 90-tych na niemieckiej kablówce). Ale jest to pierwsza tak wypasiona adaptacja tegoż komiksu, z wykurwistym budżetem, nazwiskami gwiazd i topową technologią animacji komputerowej. Fajnie, że to powstało, bo pewnie Tintin trochę wróci do ogólnej świadomości (choć zapomniany to ten komiks raczej nie jest).

© Columbia Pictures 2011


Scenariusz powstał na bazie dwóch albumów: Krab o złotych szczypcach i Tajemnica jednorożca. Z tych dwóch czytałem wcześniej tylko ten pierwszy, ale nawet to wystarczy, by pochwalić sposób, w jaki scenarzyści spletli wątki z tych dwóch komiksów. Wyszło naprawdę dobrze, spójnie i przekonująco. Mamy tu historię zapoczątkowaną kupnem pięknego modelu okrętu przez Tintina; zaraz po zakupie okazuje się, że owym cackiem interesuje się cała masa ludzi. W modelu jest bowiem ukryta wskazówka dotycząca ukrytego skarbu rodziny Baryłków (kiedyś DeBarilca), ale żeby się do niego dobrać, trzeba mieć jeszcze dwie pozostałe części wskazówek... Bo istnieją trzy modele okrętów. Tintin, idąc tropem pozostałych statków i skarbu, trafia do starej szlacheckiej posiadłości, na ormiańską łajbę, na Saharę, do jakiegoś małego afrykańskiego państewka... Pływa szalupą, lata samolotem, strzela i daje po mordzie. Full wypas opowieść przygodowa, nawet jeśli kapkę młodzieżowa.

Nastrój serii został oddany wręcz fenomenalnie. Komiksy są stare i ten klimat retro oddano i w filmie (na oko tak lata 40-te lub 50-te). Wszystkie znane postacie zachowują się dokładnie tak jak trzeba, tzn. Tintin jest ciekawski, skupiony i się nie poddaje, Baryłka jest totalnym zachlajryjem (bałem się czy ten element tej postaci – kluczowy, jakby nie patrzeć – nie ulegnie ocenzurowaniu, ale na szczęście nie) i ma ciągłe alkoholowe zmiany nastrojów, Tajniak i Jawniak  to takie pierdoły, że inspektor Clouseau byłby dumny. Może z Milusiem krzynkę przesadzili, bo on był strasznie twardy (Jaya stwierdziła, że niezły z niego komandos), choć w komiksie też w sumie sporo robił. Ogólnie jestem bardzo zadowolony.

Na osobny akapit zasługuje strona techniczna. A ta jest niesamowita, momentami człowiek ledwie wierzy, że ogląda animację 3D (jest takie ujęcie obozu brytolskiego wojska tuż po przejściu przez pustynię – myślałem, że widzę prawdziwą scenografię i żywych aktorów). Jest to piękne, animacja na poziomie nieco wyższym niż Beowulf sprzed paru lat, tylko stylizowane twarze bohaterów nadają całości bardziej kreskówkowy szlif. No i jest kilka naprawdę fikuśnych przejść między ujęciami, zwłaszcza w opowieści Baryłki, snującym wizję zatopienia „Jednorożca” (przemiana pustynnych wydm w fale oceanu, przebijający się przez nie okręt, niesamowicie zmontowana scena szaleństw kapitana w lazarecie wojskowego obozu, gdy dopowiada ciąg dalszy). Poza tym wspaniała scena bitwy morskiej (Spielberg chyba ma ochotę na film o piratach, wziąłby zekranizował ostatnią powieść Crichtona i wszyscy byliby szczęśliwi) oraz jeszcze sekwencja pościgu za sokołem, który zajumał karteczki ze wskazówkami dotyczącymi miejsca położenia skarbu (bardzo długa, perfekcyjnie rozpisana – uczestniczyły w niej samochód, motorek z przyczepką, czołg, bazooka i kilka gunów. No i Miluś). Ta ostatnia to bez ściemy jedna z najlepszych technicznie scen, jakie w życiu widziałem.

© Columbia Pictures 2011


Co poza tym? Aktorzy dobrani dobrze: Jamie Bell jako Tintin brzmi w sam raz, w końcu ma młody głos; Andy Serkis baaardzo dał radę jako Baryłka, ale nie od dziś wiadomo, co on potrafi zrobić z głosem; Tajniak i Jawniak to moi ukochani Simon Pegg i Nick Frost (Shaun of the Dead, Ostre Psy) i sprawdzili się rewelacyjnie; w końcu Daniel Craig jako główny szwarccharakter Sacharine był wporzo. Muzyka to ofkors John Williams, który znów miał okazję pójść trochę w retro i w sumie się spisał, choć większa część tej muzy nie pozostała w mojej pamięci, kojarzę głównie jazzik z czołówki.

Wady? Właściwie nie ma. Serio. Na upartego mógłbym się przyczepić do jednej sceny, a mianowicie kiedy Baryłka ma delirkę i na rauszu rozpala ognisko w środku szalupy, którą płynął z Tintinem. Otóż czyn ten nie miał moim zdaniem należytego wprowadzenia, nie widzieliśmy halunów, których kapitan doświadczał w tym miejscu w komiksie. W rezultacie podpalenie łodzi pojawia się trochę z dupy, a i zaraz potem Baryłka nie wygląda wcale na upitego aż do tego stopnia, by coś takiego zrobić. Poza tym 3D w tym filmie to po raz kolejny ściema, ale to nic, i tak warto dać tę kasę. Jakby tak wszystkie filmy miały tylko takie problemy...

Podsumowując, film znakomity. Oldskulowa przygoda (niektórzy mówią, że Spielberg tym filmem zrehabilitował się za czwartego Indianę, ale ja tak na to nie patrzę) i naprawdę świetna ekranizacja komiksu Herge’a. W ogóle wychodzi mi, że to najlepsza ekranizacja komiksu w tym roku, choć Kapitan Ameryka oraz X-Men: First Class też były świetne. Polecam bardzo, zwłaszcza sympatykom komiksowego pierwowzoru i przygotówek retro. Wyszło zajebiście, czekam na sequele.

9,5/10

piątek, 18 listopada 2011

Trochę niechlujnych kresek

No więc czas spełnić obietnicę daną co niektórym oraz samemu sobie, i wrzucić na bloga jakieś własne bazgroły. Kupiłem sobie w tym właśnie celu skaner i po wstępnym ogarnięciu jego opcji nie mam już właściwie wymówki - trza coś pokazać.

Ze mną i z rysowaniem jest taka śmieszna sprawa, że rysowałem właściwie od dzieciństwa, bardzo dużo. Niektórzy twierdzą nawet, że nieźle. Lata 90-te to najważniejszy okres mojej, khe khe, twórczości, wtedy się najbardziej rozwinąłem i w ogóle bardzo intensywnie stawiałem wszędzie kreski. Mogło coś ze mnie być. Jednak w okolicach roku 2000 w dużym stopniu... odpuściłem sobie. Częstotliwość spadła, chęci się zmniejszyły, rysowałem ogólnie mało. Po roku 2002 w zasadzie przestałem rysować na poważnie, bazgrałem tylko jakieś niezobowiązujące popierdółki na marginesach zeszytów na studiach, a potem w pracy.

Dziś nie mogę sobie tego wybaczyć.

Zmarnowałem prawie dekadę, podczas której, zamiast się rozwijać, cofnąłem się i ręka wyszła mi z wprawy (bez skojarzeń, zboczki :D). Co się stało? Cóż, z jednej strony chyba przestałem być zadowolony ze swoich rysunków, a z drugiej straciłem wiarę w siebie (w sensie w to, że będę lepszy). No i odzwyczaiłem się od rysowania. Większość ludzi, którzy poznali mnie w necie (fandom Star Wars), nawet nie ma pojęcia, że jako-tako rysuję. Zabawne.

Inna rzecz, że całkiem tego nie porzuciłem, bo w jakimś sensie odruch pozostał - w robocie na przykład, kiedy myślami jestem gdzie indziej, dużo bazgrzę: tu jakiś gun, tam jakaś morda etc. Ale to nie jest nic poważnego i od tego się raczej nie rozwijam.

Ale chciałbym wrócić do rysowania, takiego na poważnie. Poprawić się trochę, nadgonić stracone lata, nauczyć nowych rzeczy. Może dam radę, nie jestem jeszcze taki stary :D Między innymi w tym celu założyłem bloga; może on doda mi trochę motywacji i pary.

Zeskanowałem dwa pierwsze rysunki, jakie spłodziłem ostatnio, odkąd usiłuję do tego wrócić. Znajdziecie je poniżej, a ja dodam tylko, że będę też wrzucał rzeczy starsze, jeszcze z lat 90-tych nawet, bo mam tego w trzy dupy, a niektórymi w sumie chcę się pochwalić. Może komuś się spodoba :)



czwartek, 17 listopada 2011

Trzeci Maksik nadchodzi

Dziś na szybko: Rockstar wypuścił właśnie spot reklamujący ficzery trzeciej odsłony Maxa Payne'a. Głównie mowa o fizyce i bullet-time, ale mamy też okazję zobaczyć sporo krótkich kawałków gameplayu.



I wygląda to zajebiście! Bałem się, że jak wrzucą do tej gry cover-system, to zabije to cały urok Maxa... Jednak wygląda na to, że strzelanin spod znaku "napierdalam na nich strzelając ile wlezie z dwóch gunów" będzie jednak cała masa. Albo gracz będzie miał wybór - taktyka i chowanie się za murkami vs. grzanie we wrogów na otwartej przestrzeni. Dla mnie do tej serii pasuje głównie ten drugi sposób.

Poza tym wygląda to ślicznie, niektóre ujęcia kamer przy wykańczaniu przeciwników są naprawdę w pytę, no i w ogóle czekam niecierpliwie. Jakby tak jeszcze R* zachował przerywniki w postaci wstawek komiksowych, to wybaczyłbym im przeprowadzkę do Sao Paulo i zrobienie z Maxa menela.

wtorek, 15 listopada 2011

FILM: "Dune Warriors" / "Wojownicy z wydm"

"Dune Warriors" (Wojownicy z wydm) (1990)
Reżyseria: Cirio H. Santiago
Scenariusz: Thomas McKelvey Cleaver
Obsada: David Carradine, Rick Hill, Luke Askew, Jillian McWhirter

Ostatnio na bazie manii post-apo oglądam sobie różne stare filmy klasy B i C z tego gatunku. Nie wykluczam, że wszystkie zrecenzuję, cholera wie. Na razie napiszę o pierwszym, który ogarnąłem, czyli Dune Warriors z 1990 roku. Wyreżyserował toto kultowy swego czasu reżyser kina klasy C, Cirio H. Santiago, a główna rola to sam David Carradine.

Możecie mi wierzyć, że te okładki, choć zajebiste...

Film jest typowym produkcyjniakiem skierowanym na rynek video – jest tani jak cholera, kijowo zagrany, a fabuła składa się w całości z klisz widzianych sto razy w setce innych filmów. Rzecz w tym, że powyższe cechy nie przeszkadzają mi ani trochę, lubię takie kino kiedy się odpowiednio nastawię (w czym wydatnie pomaga parę piw), więc przeczucia po obejrzeniu trailera (jest poniżej) miałem dobre. No i specjalnie się nie zawiodłem.

Fabuła to standard post-apo, wszędzie pustynia, ludzie się gnieżdżą w małych osadach, woda jest na wagę złota, po drogach grasują grasanci. Mamy bandę tych ostatnich, która pod wodzą niejakiego Williama jeździ gdzie popadnie i plądruje, zabija, pali itd. Chcą położyć łapę na pewnej wiosce, niezwykle bogatej w wodę. W paradę wchodzi im tzw. tajemniczy wędrowiec (Carradine) wraz z grupką zawadiaków, których zwerbowała na pomoc jedna z mieszkanek wioski. No i zgadnijcie co dalej, generalnie Siedmiu samurajów spotyka Siedmiu wspaniałych :D

Technologicznie też standard, acz z dziwnym twistem: w użyciu jest równocześnie broń palna (używana dość powszechnie, rzadkością to ona nie jest) i stalowe miecze. Poza tym bardzo liczne samochody i motocykle, najwyraźniej paliwa nie brakuje za bardzo nikomu. Brakuje za to, jak już wspominałem, wody.

...nie mają z filmem kompletnie nic wspólnego. Poza mistrzem Carradinem.

No i jak się toto prezentuje? Well, przystępując do oglądania nie miejcie lepiej wysokich wymagań. Jak napisałem wyżej, film jest tani, co w tym wypadku rzuca się w oczy właściwie w każdym aspekcie: kostiumy są denne (ten Carradine’a to już w ogóle mistrzostwo), lokacji jest raptem trzy-cztery (z czego jedna to pustynia), aktorstwo leży i kwiczy, klisza goni kliszę itd. Najgorsza jest chyba muzyka, na którą składa się jakieś nieklimatyczne plumkanie bez polotu. Ogólnie całość jest mocno niedorobiona.

Ale i tak ogląda się to fajnie, byle się odpowiednio nastawić. Film jest dobry do polewki oraz jak ktoś szuka akurat głupawej, odmóżdżającej rozrywki. W dodatku owo dziełko jest raczej krótkie (77 minut), więc nie będzie trudno wysiedzieć. No i w sumie momentami masta Carradine rusza się naprawdę ładnie, kiedy tak macha tym swoim mieczem. Serio. Jak na jego lata to niczego sobie. A główny czarny charakter też daje radę, tzn. jest tak zajebiście kiczowaty, że aż przefajny.

Jak ktoś lubi te tanie filmy post-apo z lat 80-tych i pierwszej połowy 90-tych, to powinien się jako tako bawić, choć nawet wśród tychże są o wiele lepsze filmy (Krew bohaterów, Stalowy świt czy American Cyborg – Steel Warrior chociażby). Olanie tego tytułu to zdecydowanie nie jest jakaś wielka strata, ale jak ktoś się zaprawi nieco browarem, to może obadać.

3/10

czwartek, 3 listopada 2011

Premierowy zwiastun Grand Theft Auto V

No i stało się. Były plotki, potem Rockstar zapowiedział trailer na dzień 2 listopada i słowa dotrzymał. Proszę państwa, nadchodzi GTA V. Trailer krótki, zagadkowy dość, niewiele to lepsze niż teaser. Ale klimat jak cholera, więc nie przedłużając - czekerałt:



Czyli mamy powrót do stanu San Andreas, przynajmniej Los Santos jest potwierdzone. Cieszę się, nie powiem. Grałem wprawdzie tak na poważnie tylko w Vice City i San Andreas właśnie, ale są to jedne z najlepszych gier, z jakimi się zetknąłem w życiu. SA to wypas niesamowity, toteż na myśl o powrocie do tego rejonu jestem hepi niezmiernie. Jakby R*  udostępniło w piątce znowu cały stan, tj. nie tylko Los Santos, ale i San Fierro i Las Venturas (oraz cały obszar między nimi), to w ogóle byłby kosmos, ale wg najnowszych doniesień to jednak się nie zdarzy. Będzie tylko Los Santos, czyli wirtualny odpowiednik Los Angeles z przyległościami. Cóż, może w DLC będą pozostałe miasta?

Są też pewne wskazówki, że jednym z głównych bohaterów (bo będzie ich kilkoro) będzie powracający i starszy o 25 lat (gra dziać się będzie współcześnie) Tommy Vercetti, czyli protagonista Vice City. Wzięło się to stąd, że narrator w tle brzmi jak Ray Liotta (podkładający w VC głos Tommy’emu), a na filmiku parę razy pojawia się gość, mogący być starszym Tommym. Ludziska zastanawiają się też, czy jest szansa na powrót CJ-a, czyli bohatera San Andreas, i czy jeden czarny ziomal uciekający przed glinami w trailerze to może być on. Osobiście wątpię w to ostatnie, bo uciekinier za młodo wygląda (CJ też miałby już w końcu swoje lata), ale zawsze może to być... jego syn.

Ogólnie będzie się działo. Ja muszę sobie najpierw oczywiście ograć GTA IV plus dodatki do niej, ale na piątkę też już czekam. Liczę na długie godziny zajebistej zabawy i jakieś wypasione stacje radiowe. Powinno być ok.

Na koniec, jeśli ktoś jest ciekaw, to IGN zrobił dogłębną analizę całego trailera niemal klatka po klatce. Przyniosło to masę spostrzeżeń, goście zauważają detale, o których nawet bym nie pomyślał. Oczywiście w efekcie rodzą się spekulacje co do wielu elementów w gotowej grze, zapewne nie zawsze trafione. Tym niemniej moim zdaniem warto to ogarnąć, do zobaczenia poniżej:



Świat wstrzymał oddech i czekamy.