piątek, 18 maja 2012

GRA: "Star Wars: Republic Commando" (PC, 2005)

© LucasArts 2005
Jakoś tak wyszło, że wyjątkowo późno zabrałem się za ten tytuł. Ale lepiej późno, niż wcale, a w związku z niedawnym nawrotem sympatii do Star Wars przypomniałem sobie, że mam tę grę od paru lat na półce, niezaczętą nawet. Jak wiadomo, jest to pozycja kultowa wśród niektórych fanów SW, z racji po pierwsze wysokiego poziomu i klimatu, a po drugie dzięki obdarowaniu wielbicieli Mandalorian zajebistym soundtrackiem, z chórami i zaśpiewami w Mando'a. No i wstępnie powiem, że sława Republic Commando jest zasłużona, rozgrywkę wspominam bardzo miło, choć notabene krótka jest.

Mamy tu okazję dowodzić małym oddziałkiem republikańskich klonów-komandosów, wysyłanym na misje głównie na tyłach wroga. Ekipa liczy cztery osoby, z czego my kierujemy "Bossem", czyli dowódcą, a nasi podwładni to "Scorch" (spec od eksplozji), "Fixer" (slicer, czyli haker w nomenklaturze SW) oraz "Sev" (strzelec wyborowy). NPCe owi mają własne osobowości, upodobania, przekomarzają się między sobą, walą suchary... Ogólnie mocno wybijają się z tłumu standardowych klonów. I są po prostu fajni. Poza tym mają niezłe AI, kryją się, leczą nawzajem, generalnie zachowują się raczej jak profesjonaliści. Okazjonalnie czasem wlezą graczowi na linię strzału albo błysną czymś innym w tym guście, ale całościowo jest dobrze.

Akcja toczy się oczywiście podczas sławetnych (i kurewsko ostatnio nadużywanych, ale RC pochodzi jeszcze z lepszych czasów) Wojen Klonów. Mamy trzy główne lokacje: zaczynamy na Geonosis tuż po wydarzeniach z Ataku Klonów i łazimy po okolicach areny, po geonozjańskich podziemnych korytarzach i fabrykach broni Separatystów; potem trafiamy na dryfujący i pozornie opuszczony republikański okręt wojenny, gdzie ścieramy się ze współpracującymi z wrogiem Trandoshanami; na koniec lądujemy na Kashyyyku, gdzie walkę toczymy u boku Wookieech, znów przeciw Separkom, a nawet przydupasom Grievousa (czyli Magnaguardom). Gameplay to czysty shooter FPP, z dodatkowym smaczkiem w postaci wydawania swoim podwładnym prostych rozkazów - smaczek ten jednak pozwala na dużą różnorodność rozgrywki, można próbować różnych taktyk, kombinować (a czasem naprawdę trzeba) etc. Oczywiście po paru trudniejszych momentach gracz będzie miał już gotowe schematy działania (i rozkazów) na różne okazje, więc monotonia w końcu i tak się wkradnie. Ale tę rekompensuje gameplay i klimat.

Klimat. Dla fana Star Wars to słowo oznacza w grze pooglądanie znajomych lokacji, posłuchanie znajomej muzyki i dźwięków, postrzelanie ze znajomej broni... I to wszystko oczywiście tu jest, w dodatku zrobione i podane z wyczuciem i smakiem. Ale poza tym jest jednak pewne odejście od klasycznych schematów, bo Republic Commando jest grą jakby odrobinę cięższą i może doroślejszą. Ciężko to określić, ale nie ma się tu wrażenia udziału w kolorowej i lajtowej wojence rodem z Nowej Trylogii, tylko raczej w prawdziwej, brutalnej wojnie. Czego swoistym symbolem jest detal w postaci krwi Geonozjan i Trando (a także smar w przypadku droidów) tryskającej na nasz wizjer, gdy zdejmiemy kogoś z niewielkiej odległości, a potem nonszalanckie wytarcie tejże krwi przez automat w hełmie. No i Wojny Klonów pokazane w RC są też po prostu bardziej prawdziwe i sensowne, jest jakaś taktyka, ostrożność i dywersja, czego za Chiny nie ma w ostatnich dziełach Lucasa, bo tam wszyscy po prostu na początku bitwy napierdalają na pałę.

Całościowo tytuł naprawdę zacny, dobry jako FPS i jako po prostu gra spod znaku Star Wars. Zdarzają się frustrujące momenty, głównie gdy fale wrogów spawnują się w nieskończoność, dopóki nie wykonasz określonego ruchu, ale generalnie jest cholernie dobrze. Wszelkie niedoróbki rekompensuje wspomniany klimat, osobowości klonów i ogólna radocha z rozpierduchy w ukochanych realiach. Polecam, zwłaszcza fanom uniwersum.

8/10

czwartek, 17 maja 2012

FILM: "Avengers"

"Avengers" (The Avengers) (2012)
Reżyseria: Joss Whedon
Scenariusz: Joss Whedon, Zak Penn
Obsada: Robert Downey, Jr., Chris Evans, Mark Ruffalo, Chris Hemsworth, Scarlett Johansson, Jeremy Renner, Tom Hiddleston, Samuel L. Jackson
© Marvel Studios / Walt Disney Pictures 2012
Mam do zrecenzowania cztery inne filmy, na których byłem wcześniej, ale wiecie - to jest Avengers! Jeden z najbardziej oczekiwanych przez nerdy filmów ostatnich lat. To nie może czekać. Zwłaszcza, że całość wyszła zajebiście.

Powiem krótko, fakt, że Marvel założył sobie własne studio filmowe to jedna z najlepszych rzeczy, jakie zdarzyły się dla światka ekranizacji komiksowych. Ich filmy są zajebiste i nie profanują materiału źródłowego, co dla statystycznego fana jest niezmiernie istotne. A wszystkie dotychczasowe produkcje tej wytwórni w zasadzie prowadziły do tego jednego tytułu. Avengers. Na wielkim ekranie. No ja pierdolę. I jeszcze dali reżyserię Whedonowi.

Jako nowonawrócony fan Jossa Whedona (Firefly + Serenity też czekają na recenzję) byłem podwójnie podjarany tym projektem. I nie zawiodłem się. Filmowi Avengers to istna rewelacja, być może najlepsze kino superbohaterskie jak na razie. No bo mieliśmy takie zajebiozy jak Spider-Man 2, X-Men 2, X-Men: First Class, pierwszy Iron Man... (Batmany Nolana też, ale to trochę inne kino jednak). I niby Mściciele mają te same zalety, co powyższe produkcje (zwłaszcza z X-Menami można porównywać, w końcu tu grupa i tu grupa), ale jakoś robią (prawie) wszystko lepiej, pełniej i bardziej dają do pieca.

Co się udało? Prawie wszystko, ale wyróżniłbym przede wszystkim trzy elementy. Raz, że mamy tu motyw, w którym Joss się ekstraordynaryjnie sprawdza, czyli perypetie grupy obcych sobie ludzi, bardzo różnych, którzy zmuszeni są do wytrzymania ze sobą i współpracy. Wyszło pięknie: mamy starcie osobowości, prawdziwych indywidualistów, którzy niekoniecznie lubią, gdy im się mówi, co mają robić. Bohaterowie kłócą się, przekomarzają, dosrywają sobie, w końcu nawet leją się po mordach. Zupełnie jak w komiksach :) Oczywiście potem uczą się wspólnego działania, ale trochę to zajmuje. I jest to dobrze pokazane, postacie mają dla siebie sporo czasu antenowego, każdą udało się konkretnie przedstawić.

Druga sprawa to oczywiście sfera wizualna; efekty miażdżą, ale to nawet nie o to chodzi. Bardziej jara mnie cudowny fan service, czyli widoczki takie jak Helicarrier S.H.I.E.L.D. (boski!), superbohaterowie łojący się między sobą i z wrogiem, finalna bitwa na ulicach Nowego Jorku... Walki są wspaniałe, również dlatego, że są po prostu pomysłowe i różnorodne, a Mściciele korzystają na rozmaite sposoby ze swoich umiejętności. Jest takie ujęcie podczas finalnej napieprzanki, kiedy to kamera bez żadnych cięć podąża za Iron Manem, który nurkuje, rozwalając Chitauri, potem ląduje i walczy chwilę u boku Kapa, po czym kamera wędruje w górę i obserwujemy, jak Hawkeye z wysoka ładuje do wrogów z łuku (istny Legolas, tak ma być), a po chwili z kolei przed obiektywem przelatuje lewiatan, na którym ramię w ramię walczą Thor z Hulkiem. Coś wspaniałego, klękłem w tamtym momencie - najlepsze zbiorowe zadymy z filmowych X-Men moim zdaniem wymiękają.

Po trzecie film aż skrzy się nawiązaniami do wszystkiego, tj. do komiksów (Helicarrier, Maria Hill, Thanos) oraz do poprzednich filmów (tu lista jest za długa, by wymienić, ale bardzo mocno czuje się, że wszystkie dotychczasowe ekranizacje dzielą świat i realia z Avengers). I naprawdę, ale to naprawdę czuje się, że to jest właśnie komiks superbohaterski na ekranie, bardzo przypomina zarówno starsze, jak i współczesne Marvele.

A co nie wyszło? Well, parę spraw się znajdzie. Łatwość, z jaką Banner (btw, Ruffalo w tej roli jest genialny, najlepszy Banner ever!) zaczyna kontrolować przemianę w Hulka i jego zachowanie w ostatniej bitwie, gdy przy pierwszej przemianie nie kontrolował niczego, jest z deka naciągana. Loki okazał się słabym villainem w finale filmu, tzn. w pierwszym i drugim akcie był naprawdę klawy (cały jego pobyt na Helicarrierze jest świetny!), ale w końcówce nic nie pokazał, a przydałby się jakiś srogi badass jako czarny charakter, nie? W dodatku przez większość filmu i tak miało się niejasne odczucie, że Bóg Kłamstw jest czyjąś marionetką... Oprócz tego wkurwiał mnie jeszcze kostium Kapitana Ameryki - wyglądał tanio i jakby był watą wypchany, autentycznie lepszy nosił w swoim solowym filmie. Wolałbym tę jego wersję z komiksów z niebieskimi łuskami na klacie - wtedy przynajmniej wyglądałoby to choć trochę jak zbroja, a to by moim zdaniem wyszło lepiej. Tym niemniej te minusy nie psują mi w zasadzie w ogóle odbioru filmu, bo plusy przyćmiewają je kompletnie.

Tak, pod względem fabuły to to nie jest wybitne dzieło, historyjka jest prościutka i raczej sztampowa, akurat tu chociażby seria X-Men (poza Wolverinem) bije dzieło Marvel Studios. Ale Avengers ma w sobie ducha prawdziwego komiksu, pewną lekkość, nie do końca określoną. Ogólnie polecam jak cholera, to jeden z filmów roku dla kogoś takiego jak ja, po pierwszym obejrzeniu od razu chce się iść drugi raz. Film pełen akcji, zabawny, dobrze zagrany, zajebiście napisany, bardzo wierny klimatom pierwowzoru... No czego chcieć więcej? Naprawdę warto było czekać. Marvel (i Whedon) straszliwie podbił poprzeczkę dla takiego kina, w tej chwili tylko najlepsi mogą się równać (The Dark Knight Rises?). Nerdy, geeki, wielbiciele komiksów, a zwłaszcza Marvela, oraz Kina Nowej Przygody - zapierdalać do kina :D

9,5/10

czwartek, 3 maja 2012

Świeżutki trailer "Niezniszczalnych 2"

Fuck yeah, dosłownie przed momentem zadebiutował pierwszy trailer (bo przedtem był teaser) Expendables 2. Chwilowo jest to exclusive IGN'u (szczęściarze, heh), ale na bank zaraz cały net będzie pękał w szwach od linków do niego. Ja jestem hepi, zwłaszcza, że jednak będzie kategoria R. I tylko szkoda, że nadal nie pokazali Adkinsa, ale przyzwyczaiłem się. Poza tym - ogień.