wtorek, 31 lipca 2012

Heavy Fucking Metal!

Po okresie intensywniejszego słuchania muzy elektronicznej (Hol Baumann, Glitch Mob, OST z Deus Ex: Human Revolution) powróciłem ostatnio do metalu. To znaczy nigdy od niego nie odszedłem oczywiście, po prostu nie słuchałem go przez pare miesięcy. Natomiast jak już do niego wróciłem... Dość powiedzieć, że odjebało mi zupełnie i zaczęła się u mnie dosłownie faza na heavy metal (tak, mam na myśli jedną z tych moich faz tematycznych, takich jak western, cyberpunk czy whatever).


I mam tu na myśli przede wszystkim czysty, klasyczny heavy metal, czyli ten "pierwszy" metal, wyodrębniony z hard rocka, najpopularniejszy w końcówce lat 70-tych i przez całe 80-te. Wracam po prostu do klasyki, a przy okazji bardzo dużo nowych zespołów poznaję, bo z takiej muzy to dotąd słuchałem właściwie tylko Iron Maiden oraz Manowar. Ogarniam zarówno ten amerykański heavy, jak i brytyjską nową falę (tzw. NWOBHM, czyli New Wave of British Heavy Metal); listę zespołów, które są u mnie obecnie na tapecie macie poniżej.

Generalnie metalu słucham od mniej więcej 1996/97 roku, acz zupełnie innych podgatunków do niedawna. Zaczęło się od gotyku, było też trochę blacku i deathu, ale te dwa mi jednak średnio przypasiły (i do dziś nie przepadam, wyjątki to Samael oraz Tiamat). W okolicy roku 2000 wszedłem w nu metal, na czele z KoRnem i System of a Down, a także nieco później w klimaty bardziej progresywne (Tool). No i przez lata całe jarał mnie Rammstein (nadal mnie jara) oraz sporo innych zespołów, z których łyknąłem po 2-3 płyty (Godsmack, Disturbed, Killswitch Engage). Przez te wszystkie lata ostro też słuchałem gotyku (The Gathering, Within Temptation, Nightwish, Tristania), ale większość tego gatunku kompletnie mi się przejadła, bo poszła w kierunku popu strasznie. Tylko Tristanię jeszcze lubię.

Natomiast z klasycznym heavy metalem właściwie nie miałem styczności aż do 2003 roku, kiedy to zachwyciłem się GTA: Vice City i przepotężnymi stacjami radiowymi z tej gry. Wiadomo, czas akcji w VC to był rok bodaj '86, czyli sama śmietanka zespołów metalowych z tamtych czasów (notabene jakoś też wtedy odwaliło mi na punkcie muzyki ogólnie z 80's, na której się wychowałem, a do której bardzo wróciłem właśnie po tej grze). Akurat też kumpel ze studiów podsunął mi Iron Maiden, którzy z początku jednak do mnie średnio docierali i ich fanem zostałem tak naprawdę z rok później. No ale nadal nie siedziałem w klasyce, tylko Manowar mnie kupił parę lat temu i gdzieś tam obskoczyłem ze dwie płyty Helloween.

Natomiast teraz wzięło mnie kompletnie na klasyczny heavy metal, taki właśnie z 80's, a do tego nie pogardzę też po prostu hard rockiem z tegoż okresu. Odbiło mi strasznie, zakochałem się nie tylko w muzyce, ale i w otoczce, czyli w sposobie ubierania (choć ten zawsze lubiłem), okładkach płyt itd. A dlaczego pisałem powyżej, że metal u mnie przyjął wręcz formę jednej z moich faz? Ano dlatego, że pierwszy raz odkąd skończyłem 20 lat, zachciało mi się ubierać jak metal. Kupiłem kostkę i naszywki na nią (jeszcze kompletuję), noszę łańcuch przy spodniach i pieszczochę, pod względem obuwia przestawiłem się na trampki i planuję kupić nowe glany na jesieni, ostro kupuję koszulki z czachami i zespołami, a za jakiś czas może nawet sobie ramoneskę strzelę. I cholernie mi z tym dobrze, tak naprawdę gdzieś w środku miałem na to wszystko ochotę już od dawna i myślę, że przy tym stylu zostanę. Tylko długich piór nie zamierzam zapuszczać, za to już zapuściłem bródkę :) Ewentualnie opitolę się na łyso i będzie combo z brodą, ale to się zobaczy.

Ok, to teraz lista zespołów, które mnie obecnie jarają, i których słucham sobie raz po raz.

Wiadomo, ich słucham najdłużej z tej grupy, już 8-9 lat. To mój ulubiony zespół generalnie, częściowo z powodu zajebistej muzyki pisanej przez Harrisa i boskiego wokalu Dickinsona, a częściowo zapewne przez sentyment. Chociaż chrzanić sentyment, popatrzcie na okładki z Eddiem, posłuchajcie solówek, poczytajcie teksty (bardzo dobre moim zdaniem). To jest nadal zajebiste. Legenda, w dodatku żywa i grająca, choć w zasadzie o poniższych grupach można powiedzieć dokładnie to samo :) Ulubione płyty: Somewhere In Time, Fear of the Dark, Powerslave, Brave New World. Wolę Dickinsona od Di'Anno, a Blaze mi z tej trójki wokalistów nie podszedł w ogóle.

Nieco kontrowersyjny zespół, głównie przez wizerunek sceniczny (zwłaszcza w 80-tych szli ostro w glam), a także z powodu tekstów, standardowo wychwalających "prawdziwy" metal, nordyckich bogów bądź stal. Ja na ubiór przymykam oko, zresztą już styl zmienili, natomiast ich teksty, choć pompatyczne jak cholera, bardzo lubię (acz dużą część traktuję z przymrużeniem oka). Poza tym oni po prostu zajebiście grają, są świetni technicznie, kombinują z różnymi wstawkami do poszczególnych kawałków (nagrywają jakieś opowieści i chuj wie co) i w ogóle są klawi. Ulubione płyty: Sign of the Hammer, Louder than Hell, Kings of Metal.

Największy weteran z wymienionych tutaj, pierwsza płyta już z '74 roku. Z początku grali typową dla lat 70-tych mieszankę ówczesnego rocka i cięższego grania, w latach 80-tych weszli w nurt NWOBHM i z tego okresu ich najbardziej lubię. Zabójcze momentami solówki (dwie gitary prowadzące) i znakomity wokal Roba Halforda, który skalę ma niesamowitą i czasem wydaje się, że to kilka różnych głosów. Epizodu z Ripperem Owensem, który zastąpił Halforda na dwóch płytach zbyt nie lubię, choć przyznaję, że Owens śpiewa dobrze. Ulubione płyty: Painkiller, Defenders of the Faith, Screaming for Vengeance, Ram It Down.

Wstyd przyznać, ale z Ronniem zetknąłem się dopiero oglądając Tenacious D: Kostkę przeznaczenia. Miał tam świetny występ, ale nadal się nim nie zainteresowałem... A potem zmarł :/ Czyli jego muzykę poznaję tak naprawdę pośmiertnie, a trzeba przyznać, że gość był niesamowity. Ten wokal, te teksty momentami (choć czasem zbyt poetyckie i metaforyczne, a więc nieco niezrozumiałe). Ogólnie podoba mi się i to, co zrobił dla Sabbathów, i dorobek jego zespołu Dio, i ostatni projekt z członkami (znowu) Sabbathów, czyli Heaven & Hell. Dlatego ciężko mi na razie wybrać ulubione płyty, poza tym wciąż poznaję tę muzykę, ale wyróżniłbym Heaven & Hell Sabbathów i cztery pierwsze płyty Dio. Rest In piece, Ronnie! \m/

Zajefajny amerykański heavy, momentami nieco lżejszy i wpadający w hard rocka. Brzmi to zupełnie inaczej, niż brytyjska szkoła, ale to nie znaczy, że gorzej. Świetny wokal Blackiego Lawlessa, świetne solówki. Znakomite ballady, żaden inny zespół jaki znam nie ma tylu bombowych ballad rockowo-metalowych; jak za nimi zwykle nie przepadam, to dla W.A.S.P. robię wyjątek. Tylko nie podoba mi się płyta Kill Fuck Die z '97 roku, jest strasznie agresywna, przypomina Marilyna Mansona, a nie heavy metal (ja lubię Mansona, ale od Blackiego oczekuję trochę czego innego). Poza tym jest dobrze, ale ulubionych płyt na razie nie umiem wskazać.

Kolejny weteran z NWOBHM, kolejny fajny zespół. Dopiero ich poznaję, ale już widzę, że jest dobrze. Bardzo fajny wokal Biffa, który w końcu 70-tych brzmiał bardzo specyficznie, a potem w następnej dekadzie upodobnił się nieco do głosu Dickinsona, ale Biff inaczej go używa. W latach 80-tych grupa miała całkiem lajtowe brzmienie, natomiast potem o ile wiem znacznie je wzmocnili, acz do tego etapu jeszcze nie doszedłem. Ulubione płyty - nie czas jeszcze na takie opinie z mojej strony.

Chwilowo to tyle, ale mam już następne zespoły na celowniku: Queensryche, Running Wild, King Diamond, Motorhead, oczywiście jakieś AC/DC i Sabbath Ozzy'ego... Będzie czego słuchać.

Keep Metal Alive! :)

niedziela, 29 lipca 2012

"Cloud Atlas": trailer, który mnie zniszczył

O tym, że ten film powstaje, wiem już od jakiegoś czasu. Ma to być ekranizacja jakiejś bardzo cenionej powieści, opowiadającej zdaje się o wędrówce duszy (albo kilku dusz?) przez różne epoki i wcielenia, przez setki lat, od zamierzchłych czasów aż po przyszłość rodem ze sci-fi. Podobno bardzo poetycka rzecz, acz muszę doczytać więcej na ten temat. Ewentualnie przeczytać samą powieść :) W każdym razie jest to głównie dzieło rodzeństwa Wachowskich, a reżyserię dostał Tom Tykwer (Biegnij, Lola, biegnij, Niebo, The International).

No i właśnie pojawił się trailer. Powiem tak, ma ponad pięć i pół minuty i wg mnie jest to i tak za mało, by pomieścić wszystko, co ma do zaoferowania. Jest po prostu niesamowity i wgniótł mnie w fotel... Najbliżej mu chyba koncepcyjnie do Źródła Aronofsky'ego, ale tak jakby do potęgi trzeciej co najmniej, bo dochodzi też widowiskowość i akcja, więcej bohaterów i na oko większe skomplikowanie. Ale przede wszystkim wygląda ów Cloud Atlas na bardzo poetycką, chwytającą za serducho opowieść, i tylko mam nadzieję, że nie nadto ckliwą. W tej chwili mam spore oczekiwania, i oby twórcy im sprostali, bo spieprzyć coś takiego to byłby grzech.

No i mamy tu Hanksa i Halle Berry, zastanawiałem się, gdzie się podziali ostatnio. Obowiązkowy u Wachowskich Hugo Weaving też się znajdzie :)

Czekam i jaram się. Oby to było tak dobre, jak mi się wydaje.

piątek, 27 lipca 2012

Niedbale i bez szkicu

Coś długo nie mogłem się zabrać do rysowania. Chyba nie mam ochoty rysować czegoś "poważnego", czyli planować rysunek, robić research w poszukiwaniu detali wizualnych (jak strzelba przy steampunkowym piracie), rysować ostrożny szkic i potem dopiero lecieć tuszem. Owszem, takie tworzenie mnie rozwija, bo uczę się rysować nowe rzeczy, ale jest też nieco pracochłonne, a ja jestem jakiś zalatany ostatnio. I mi się nie chce.

Ale równocześnie nadal bazgram od niechcenia po zeszycie w robocie, czyli że ręka chce rysować. No to pomyślałem, że wrócę do klasycznej dla mnie metody, czyli rysowanie na szybko, bez szkicu i bez planowania. Na spontan, można powiedzieć. Oczywiście w takich tworach będzie więcej błędów w kwestii proporcji, cieniowania itd., ale chuj z tym. Rysuje się przyjemnie i to wystarczy w tej chwili. Nastawcie się po prostu na graficzne wpadki tu i ówdzie :)
 
Na przykład ten żołnierz na ostatnim obrazku jest mega-pokraczny, ale jak się go fajnie bazgrało!





środa, 25 lipca 2012

FILM: "Dom w głębi lasu"

"Dom w głębi lasu" (Cabin in the Woods) (2012)
Reżyseria: Drew Goddard
Scenariusz: Drew Goddard, Joss Whedon
Obsada: Kristen Connolly, Chris Hemsworth, Anna Hutchison, Fran Kranz, Jesse Williams, Richard Jenkins, Bradley Whitford

© Mutant Enemy Productions / Lionsgate 2012
Cholernie ciężko zrecenzować ten film, nie spoilerując równocześnie. A spolerowanie w tym wypadku byłoby prawdziwą zbrodnią, więc recenzja chyba będzie krótka :) Ale spróbujmy.

Dom w głębi lasu to najnowsze dziecko Jossa Whedona, który to cacko współtworzył i wyprodukował. Rzecz zaczyna się w sposób doskonale znany miłośnikom młodzieżowych slasherów: ekipa młodziaków wybiera się do głuszy, by cieszyć się wolnym czasem, imprezować, seksić się itd., ale w owej głuszy grasuje coś bardzo złego... Potem wiadomo: nastolatki się bawią, a to coś wyłapuje je pojedynczo i morduje. Schemat? Oczywiście. Chociażby słynne Piątki 13-tego tu pasują. Albo inny klasyk: Martwe zło (Evil Dead), gdzie młodzi w starej chacie pośrodku lasu odnajdują księgę, która potrafi przywoływać demony. I rozpętuje się cała masa syfu...

Nie bez powodu przywołuję tu takie znane i kochane tytuły. Dom w głębi lasu jest pastiszem horrorów i czerpie z nich pełnymi garściami, przynajmniej z początku. Wszystkie wymienione powyżej elementy są w tym filmie i widz zrazu ma wrażenie, że ogląda kolejną wariację na temat... Aż do momentu, kiedy okazuje się, że owe schematy zostały wykorzystane przez twórców w zupełnie nowy, przewrotny sposób, tak pomysłowy, że niżej podpisany po prostu klęknął. Fani tych klimatów niby dostają coś co dobrze znają, ale potem wszystko okazuje się być czymś innym, niż się wydawało. Nadmienię tylko, że drugie (i trzecie) dno tej produkcji jest niesamowicie satysfakcjonujące, a delikatne nawiązanie do (tu mikro-spoiler) Lovecrafta jeszcze dodaje smaczku.

Podsumowując tę nieco enigmatyczną recenzję powiem, że polecam jak jasna cholera. Znakomita rzecz dla miłośnika szeroko pojętej grozy filmowej. Jest tu wszystko co trzeba: gore, efekty, strach, zaskoczenie... Do tego bohaterowie dają radę, choć też są chodzącymi kliszami. Weterani horroru będą się świetnie bawić, wyłapując elementy zapożyczone z innych filmów, a potem cieszyć, że zostały tu one postawione na głowie; reszta też nie powinna narzekać. Ogólnie rewelka, bierzcie i oglądajcie.

9/10

PS. Tylko macek mi brakowało, ale nie powiem, kiedy :)

piątek, 20 lipca 2012

FILM: "[REC]³ Geneza"

"[REC]³ Geneza" ([REC]³ Genesis) (2012)
Reżyseria: Paco Plaza
Scenariusz: Paco Plaza, Luis Berdejo
Obsada: Carla Nieto, Leticia Dolera, Diego Martín, Àlex Monner, Mireia Ros

© Filmax / Magnolia Pictures 2012
Fanem [REC] jako serii jestem od kilku lat, zakochałem się w jedynce jeszcze kiedy była ona relatywną nówką na rynku (o a remake'u w postaci Quarantine nie było w ogóle jeszcze mowy). Film jest znakomity, genialne napięcie i tempo, oglądając go w nocy i przy słabym świetle oraz na słuchawkach byłem z lekka zesrany. A to przy horrorach zdarza mi się średnio raz na dziesięć lat... No i ta końcówka w ciemności na poddaszu. Mniam.

Potem był [REC]2, bardzo podobny do pierwszej części, bo dziejący się w tym samym budynku zaledwie kilka godzin później. Niektórzy narzekają, że ta część jest bardzo odtwórcza, ale mnie to specjalnie nie przeszkadzało, bo nakręcona jest równie dobrze, jak [REC]. No i mamy tu rozwinięcie zaakcentowanych delikatnie w jedynce wątków watykańskich, opętania panny Medeiros, okultyzmu. Końcówka mało ma wspólnego z filmem o zombie, a więcej z Egzorcystą dajmy na to. Też pięknie.

No i oto nadszedł [REC]³ Geneza, nie będący zasadniczo prequelem ani sequelem, tylko raczej spinoffem; z wydarzeniami z poprzednich części nie ma wiele wspólnego, wspólne jest tylko opętanie i inwazja zombie, tym razem na teren uroczystości weselnej pewnej młodej pary. Film popełnił Paco Plaza, czyli współtwórca serii, ale postanowił odejść nieco od (może nieco zużytej) formuły kręcenia całości z ręki i z punktu widzenia operatora kamery, będącego w centrum wydarzeń. Zamiast tego dostajemy klasycznie pokazaną akcję, z montażem, zmianami kątów kamery itd. Kręcenie z ręki pojawia się tylko w prologu, zanim zobaczymy tytuł filmu. Ot, taki smaczek dla fanów. Czy wpływa to jakoś negatywnie na odbiór filmu? Nie sądzę, owszem - przez chwilę czułem się dziwnie, gdy akcja zaczęła być pokazywana klasycznie, ale szybko się przestawiłem. Jest ok.

O wiele większą zmianą jest zmiana nastroju opowieści w porównaniu do poprzedników. W Genezie mamy dość konkretną ilość humoru, głównie oczywiście czarnego. I jest to w tej serii coś nowego, choć na sieci widziałem opinie znacznie wyolbrzymiające to zjawisko. Niektórzy nazywają ten film komediohorrorem, co jest grubą przesadą. Bez jaj, panie i panowie. Jest trochę śmiechu i masa ironii, ale to nadal jest srogi horror, dokładnie jak [REC] 1 i 2. Tyle, że z akcentem przesuniętym nieco w lżejsze rejony. Na to ostatnie może wpływać też kolejna nowość w tej franczyzie, a mianowicie zamierzony kicz rodem z B-movies. Zerknijcie tylko na plakat, obejrzyjcie końcówkę trailera... Tak, pannę młodą mam na myśli. Z piłą. Ale ja lubię takie klimaty, więc znów nie jestem na nie.

No więc oglądamy najpierw ślub,  potem bardzo rozkręcone wesele, następnie atak pierwszego zarażonego... I dalej już tradycyjnie. Chaos, śmierć, panika - standard. Tyle że na o wiele większej przestrzeni, niż na klatce i w ciasnych mieszkankach domu z poprzednich części. Młoda para pełni tu rolę głównych bohaterów i na samym początku tej zadymy małżonkowie zostają rozdzieleni, po czym przez resztę filmu próbują się odnaleźć. Widz śledzi perypetie ich oraz kilkoro innych ocaleńców, plączących się  młodym pod nogami.

I jak to wszystko wyszło? Well, jak dla mnie bombowo. Czarny humor i kicz mi nie przeszkadzają, inny sposób kręcenia również, natomiast pozostałe elementy są równie dobre, jak w poprzednich częściach. Jest dramatyzm, napięcie, gore, żal z powodu niektórych postaci... To jest po prostu dobry horror. Inna sprawa, że w zasadzie nic nie wnosi do serii, dzieje się obok, jest to opowieść, której równie dobrze mogłoby nie być. Jeśli więc oczekujecie, że Geneza doda do mitologii [REC] tyle co część druga na przykład, to się zawiedziecie. Jeśli jednak  macie po prostu ochotę na kolejny [REC], w dodatku w odświeżonej formie, to polecam bardzo.

8/10

PS. Ostatnie 5-10 minut filmu to mistrzostwo, ale nie chcę spolerować :)