czwartek, 27 września 2012

FILM: "Resident Evil - Retrybucja"

"Resident Evil: Retrybucja" (Resident Evil: Retribution) (2012)
Reżyseria: Paul W. S. Anderson
Scenariusz: Paul W. S. Anderson
Obsada:  Milla Jovovich, Michelle Rodriguez, Kevin Durand, Sienna Guillory, Shawn Roberts, Aryana Engineer, Li Bingbing

© Constantin Film / Screen Gems 2012
Jestem fanem tej serii od początku, choć wiem doskonale jakie opinie zbierają wszędzie te filmy. Jednak kij z krytykami, ja zawsze świetnie się na Residentach bawiłem i na każdą kolejną część szczerze czekam. Owszem, nie mają one niemal nic wspólnego z serią gier, na których się niby opierają, tylko tytuł i dużo nazw własnych, parę podpatrzonych wątków itd., ale to też mi nie przeszkadza - traktuję filmy i gry jako zupełnie osobne uniwersa. Wymagań dużych w tym temacie nie mam, dlatego tym bardziej mi smutno, gdy muszę przyznać, że Resident Evil - Retrybucja to najsłabsza jak dotąd odsłona serii.

Mam z tym filmem dwa problemy. Po pierwsze, nigdy jeszcze w tej franczyzie nie było tak prymitywnej konstrukcji fabuły, jak w tu pierwszej połowie seansu. Pomijając sekwencję otwierającą, mamy tu tylko schemat idziesz - rozwalasz potwory - następne pomieszczenie - rozwalasz potwory - następne... itd. To się po prostu rzuca w oczy, bo w kompleksie, w którym toczy się akcja widzimy kilka poligonów udających duże miasta z całego świata, i bohaterowie muszą przejść przez wszystkie, a w każdym coś czyha. Ja nie twierdzę, że poprzednie części miały ambitną fabułę, ale tutaj scenarzysta przegiął. Na szczęście druga połowa jest już pod tym względem lepsza, czyli trzyma mniej więcej poziom prequeli.

Druga sprawa to rzecz nawet gorsza. Otóż to wszystko, a mówię o piątej części zarówno samodzielnie, jak i na tle poprzednich odsłon, powoli przestaje się trzymać kupy. Anderson niesamowicie mnoży w Retrybucji mindfucki, jakby zachciało mu się przebić pod tym względem Matrixa i Incepcję razem wzięte. Ciągle wprowadza nowe elementy do fabuły, a jednocześnie nie dopowiada starych, lub wręcz te stare neguje. Nagle okazuje się, że wróg to już nie Umbrella, tylko Red Queen, Wesker to znienacka sprzymierzeniec (no, specyficzny), większość pomagierów Alice z poprzednich części występuje teraz jako złe klony i tylko zmienia się im oprogramowanie, jednak jakimś cudem Jill jest jedyna i oryginalna i tylko nosi tę idiotyczną broszę, która wyprała jej mózg... Nie wiadomo, którą to już wersję Alice oglądamy, bo wszędzie nic, tylko klony. Do tego oczywiście znowu mamy nową ekipę bohaterów drugoplanowych, kompletnie z dupy, a starzy gdzieś znikają (Chris i Claire oraz K-Mart). To wszystko sprawia, że bardzo słabnie ciągłość między częściami, już nie bardzo wiadomo kto jest kim i o co biega; to znaczy wiadomo, owszem, to nie fizyka kwantowa, ale robi się to po prostu słabe. Jasne, twisty fabularne są zazwyczaj fajne, ale tu moim zdaniem pan reżyser przekombinował. Robił to już wcześniej w tej serii, ale nie na taką skalę i mnie to nie podeszło.

Ale nie jest tak, że cały film jest do bani. Wciąż są tu elementy, które tak lubię w tej serii, czyli mocne akcje, widowiskowość, klimat post-apo/zombie, wciąż zajebista Milla jako Alice, komiksowość... Dostajemy naprawdę niesamowite sekwencje, np. puszczony od tyłu wstęp na napisach początkowych; scenę w olbrzymiej hali, gdzie transportowane są klony; symulację epidemii tokijskiej (początek RE4: Afterlife się kłania); sceny zalewania miast-poligonów, czy wynurzenie się olbrzymiej łodzi podwodnej spod lodu dokładnie na trasie ucieczki bohaterów. Jest na co popatrzeć. Do tego naprawdę kopiące po dupie sceny akcji, zwłaszcza Alice rozkładająca zombie w oświetlonym na biało korytarzu mnie zachwyciła, ale niezły był też pościg czegoś w rodzaju mega-lickera za bohaterami uciekającymi samochodem, tudzież finałowy pojedynek Alice kontra Jill. Poza tym nie wszystkie zjechane przeze mnie powyżej mindfucki są złe, znalazła się tu też odrobinka głębi, Retrybucja potrafi ogólnie dostarczyć widzowi takiemu jak ja nieco satysfakcji. Jest jednak gorzej, niż w częściach poprzednich. Jeśli ktoś chciałby się przekonać do filmowego Resident Evil, to najnowsza część zdecydowanie dobrą pozycją do tego celu nie jest. Dla oddanych fanów serii.

środa, 26 września 2012

FILM: "Niezniszczalni 2"

"Niezniszczalni 2" (The Expendables 2) (2012)
Reżyseria: Simon West
Scenariusz: Richard Wenk, Sylvester Stallone
Obsada: Sylvester Stallone, Jason Statham, Jet Li, Dolph Lundgren, Chuck Norris, Terry Crews, Randy Couture, Liam Hemsworth, Jean-Claude Van Damme, Bruce Willis, Arnold Schwarzenegger, Scott Adkins

©  Nu Image / Millennium Films / Lionsgate 2012
Pierwsi Niezniszczalni to jeden z moich ulubionych filmów roku 2010, był jak spełnienie marzeń (obsada of kors), a w dodatku był po prostu zajebistym filmem akcji. W związku z tym sequel był z automatu w absolutnej czołówce wyczekiwanych przeze mnie tytułów w roku bieżącym. No bo tylko pomyślcie... Arnold i Willis mieli brać udział w akcji. Miał być Van Damme i Norris, a także Scott Adkins (yay!). Ten ostatni miał mieć pojedynek ze Stathamem, a Van Damme ze Stallonem. No kosmos. No i film wyszedł rzeczywiście zajebisty i bardzo sympatyczny, ale chyba przez te dwa lata zbytnio napompowałem sobie oczekiwania.

Wadą Niezniszczalnych 2 jest chyba to, co stanowi zarazem jej główny selling point, czyli za dużo gwiazd w jednym miejscu. Bo w rezultacie nie wszystkie dostają tyle czasu, ile bym chciał. Tak jak poprzednio, najwięcej zgarnia dla siebie Stallone i Statham, ale już reszta ekipy nie za bardzo. Owszem, autorzy próbują obdzielić wszystkich aktorów uwagą jako tako sprawiedliwie (poza wspomnianymi panami S. & S.), ale wychodzi to średnio i mam wrażenie, że w części pierwszej było lepiej. (Ja już nie mówię o Jecie Li, bo on i tak nie chciał zagrać w tym filmie). Pokrzywdzony na tym polu najbardziej jest chyba Randy Couture, który ani w dialogach nie ma nic konkretnego (w jedynce były jego liczne terapie i hipochondria), ani żadnej pamiętnej zadymy (poprzednio walczył 1 na 1 ze Stevem Austinem). Poza tym twórcy chyba nieco przesadzili z ilością mrugnięć do widza związanych z poszczególnymi gwiazdami. One są, owszem, fajne, ale zużyto za jednym zamachem chyba wszystkie żarty, jakie da się na tym polu wymyślić, więc kolejna część powinna już sobie takie rzeczy odpuścić.

Jednak moje największe rozczarowanie związane z nowymi Niezniszczalnymi to niewykorzystany potencjał niektórych aktorów. Chodzi mi o wspomniane na wstępie pojedynki Stallone vs Van Damme oraz Statham vs Adkins. Oba o wiele za krótkie, mało widowiskowe, a ten drugi dodatkowo chujowo oświetlony. Ja wiem, że Stallone to już dziadek, ale w świetnej formie i dużo pokazał w pierwszej części, więc potrafi. Van Damme zaimponował mi brutalnymi walkami w ostatnim Uniwersalnym Żołnierzu, więc też dałby radę powalczyć dłużej i "mocniej". Z kolei spierdolenie naparzanki Stathama z Adkinsem w ogóle nie ma usprawiedliwienia, bo obaj są młodzi i u szczytu formy, a potrafią robić niesamowite rzeczy... których w tej scenie nie robią. W dodatku podczas ich pojedynku mamy najgorsze zdjęcia, jest ciemno i gówno widać. Bardzo czekałem na ten moment i zawiodłem się strasznie.

No dobra, marudzę, ale wynika to z mojej sympatii do tej serii, po prostu chciałbym, by te filmy były zajebiste pod każdym względem. Jednak nie zrozumcie mnie źle, to jest, tak czy owak, genialne kino akcji. Ilość strzelanin, walk, rozpierduchy na centymetr taśmy filmowej sięga rekordowych ilości, bohaterowie są fajni (Dolph bardzo zyskał w porównaniu do poprzedniego występu), fabuła prosta i sprzyjająca zadymom, humor niezły i nawiązujący do karier aktorów... No i ta obsada. W jednym miejscu Stallone, Schwarzenneger, Willis, Statham, Van Damme, Lundgren, Norris, Li, Adkins - czy ja muszę coś dodawać? To naprawdę jest spełnione, przynajmniej w dużym stopniu, marzenie nie tylko z dzieciństwa, ale i z całego życia (bo nadal masowo oglądam filmy z tymi aktorami). Dlatego nie przywiązujcie zbytniej wagi do tych wymienionych przeze mnie minusów, tylko ogarnijcie tę orgię destrukcji. Polecam bardzo; miłośnicy takiego kina na pewno się nie zawiodą.

poniedziałek, 24 września 2012

Hansel i Gretel? WTF?

A propos wspomnianej niedawno przeze mnie tendencji przenoszenia na duży ekran klasycznych baśni, ale w wersjach "dorosłych", oto kolejna taka pozycja. Hansel & Gretel: Witch Hunters. Czekam na to od roku, bo wytwórnia drastycznie opóźniła premierę; teraz będzie dopiero na początku 2013. Trailer pojawił się niedawno i powiem, że nie zawiódł mnie ani trochę - dokładnie tak to sobie wyobrażałem! Jaram się.



Jednak niniejszy wpis nie powstał tylko dlatego, by pokazać Wam trailer, który i tak pewnie widzieliście. Chodzi raczej o polskie tłumaczenie tytułu... Widziałem ostatnio ów zwiastun w kinie i okazuje się, że nasza wersja zwać się będzie Hansel i Gretel: Łowcy czarownic. Hansel i Gretel. Co to ma, kurwa, być? Cała przewrotność tytułu i jego kulturowe umiejscowienie tym samym idą się u nas jebać. Ilu widzów w ogóle skuma, że chodzi tu o dorosłe wersje Jasia i Małgosi, które po doświadczeniach z dzieciństwa trudnią się profesjonalnym tępieniem wiedźm i innego tałatajstwa?

Czy jest coś złego w tytule Jaś i Małgosia: Łowcy czarownic? Co, może zbyt niepoważnie brzmi? No ja pierdolę. To zróbcie Jan i Małgorzata, też fajnie wg mnie. I oddaje progresję wiekową bohaterów :) Ech, żal.pl ogólnie.

FILM: "Królewna Śnieżka i Łowca"

"Królewna Śnieżka i Łowca" (Snow White and the Huntsman) (2012)
Reżyseria: Rupert Sanders
Scenariusz: Evan Daugherty, John Lee Hancock, Hossein Amini
Obsada: Kristen Stewart, Charlize Theron, Chris Hemsworth, Sam Claflin

© Universal Pictures
Baśnie ostatnio wróciły na ekrany, ale w odświeżonych, "dorosłych" wersjach. Czyli w zasadzie nie są to już baśnie, tylko rodowita fantasy :) Nie inaczej jest z Królewną Śnieżką i Łowcą, nową ekranizacją klasyki: jest to naprawdę wypasiony, duży film fantasy, ośmielę się powiedzieć nawet, że to najlepsza pozycja z tego gatunku od czasu Władcy pierścieni Jacksona. Tyle że, no... posiada jeden słaby element, który ciągnie film w dół, niestety. Ale jeśli dacie radę przymknąć na to oko, to czeka Was niezła jazda.

Zła królowa, która nosi tu imię Ravenna, jest w tej wersji mistrzynią złej magii, potrafi tworzyć fantomy, iluzje, zamieniać się w stado kruków i cholera wie co jeszcze. Śnieżka jest całkiem silną postacią, ma jaja i pod koniec filmu nawet wdziewa zbroję, by wziąć udział w finalnej bitwie (bo jest bitwa, a co). Łowczy jest przefajny, taki sympatyczny nieokrzesaniec, ale z sercem i honorem, ładnie wymiata toporem i nożami. Jest też jakieś książątko, też klawy młodzian, wymiata dla odmiany za pomocą łuku, czyli robi za śnieżkowego Legolasa. No i krasnoludki wreszcie, które przybrały tu postać krasnoludów raczej (w oryginale w nazwie nie ma różnicy, ale polscy fani fantasy wiedzą, że różnica jest), czyli są rubaszne, niepoprawne i lubią bijatyki. Wszystko to zaś okraszone jest wspaniale zrobionymi motywami również rodem z fantasy, czyli pojawia się wielki troll, mroczny, żyjący las tętniący złem, drugi las, dla odmiany pełen dobrej magii, jest bitwa i mniejsze potyczki... Jest wszystko co trzeba. A strona wizualna to taki miód, że proszę siadać, np. wspomniane leśne sanktuarium to najlepszy magiczny las, jaki w życiu widziałem.

Aktorsko też jest w większości świetnie; Charlize Theron kradnie cały film jako Ravenna, a po piętach depczą jej Hemsworth (Łowca) oraz epicka ekipa masterów jako krasnoludy: Ian McShane, Ray Winstone, Bob Hoskins, Nick Frost... Jest na co popatrzeć. Ale gdzie tu sama Śnieżka, zapytacie. I tu jest pies pogrzebany, bo właśnie Śnieżka, czyli Kristen Stewart, to ten wspomniany na wstępie słaby element filmu. Panna owa jest po prostu nijaka, nie przez cały czas na szczęście, ale wystarczająco często. Ma też pewien szczegół urody, który moim zdaniem kładzie ją jako aktorkę: martwe oczy. To znaczy przez jedną połowę czasu są martwe, a przez drugą - zbolałe. No i posiada nasza "Bella" sporo drewnianych po prostu scen. Nie wiem, jak ona grała w Zmierzchu, ale zamierzałem dać jej szansę, bez hejtowania związanego z jej najsłynniejszą rolą. Niestety szansę ową zmarnowała i trochę popsuła mi film, bo to w końcu główna bohaterka... Na szczęście wszystko inne wynagradza mi ten jeden zgrzyt.

Ogólnie polecam bardzo, naprawdę dobry i wysokobudżetowy film fantasy, a to jednak rzadkość w kinach dzisiaj, tylko Conan był rok temu (Harry'ego Pottera nie liczę). Po sukcesie Władcy pierścieni liczyłem na wysyp fantasy na dużym ekranie, a tu nadal posucha. Królewna Śnieżka i Łowca ładnie wypełnia tę próżnię, przynajmniej troszeczkę... Dobry film.

piątek, 21 września 2012

FILM: "The Amazing Spider-Man"

"The Amazing Spider-Man" (The Amazing Spider-Man) (2012)
Reżyseria: Marc Webb
Scenariusz: James Vanderbilt, Alvin Sargent, Steve Kloves
Obsada: Andrew Garfield, Emma Stone, Rhys Ifans, Denis Leary, Martin Sheen, Sally Field

© Marvel Entertainment / Columbia Pictures 2012
Co tu dużo gadać, byłem sceptycznie nastawiony do tego rebootu. Lubiłem wizję Raimiego i żal mi było zmiany obsady i reżysera. Jako fan Pajączka musiałem jednak do kina się wybrać i dać szansę nowej wersji. No i, cholera, muszę powiedzieć, że obecnie trylogia Raimiego wydaje mi się miałka, a nowa odsłona kupiła mnie całkowicie, choć idealna nie jest. Panie i panowie, oto The Amazing Spider-Man.

Tak naprawdę to reboot wygrywa z dziełem Raimiego w większości aspektów; dopiero kiedy mam porównanie widzę, że filmy z Maguirem, Dunst i całą resztą są, no, nienajlepsze. To znaczy akcje ze Spider-Manem i jego adwersarzami są świetne, ale część, że tak powiem, obyczajowa, jest łzawa i nudna... Jedynym wyjątkiem była historia Octaviusa w drugiej części oraz Sandmana w trzeciej. A są to przecież czarne charaktery. Relacje Parkerów, Mary Jane (totalnie zjebana postać u Raimiego) oraz Harry'ego Osborna są pozbawione ikry niestety, a sam Peter to płaczliwa ciota oraz fajtłapa (a powinien być raczej nerdem i outsiderem).

Tymczasem reżyser Marc Webb zrobił wszystko jak należy, Parker nie jest pizdą, Gwen Stacy daje radę i nie trzeba jej ratować co pięć minut, wujek Ben rozmawia jak człowiek, a nie tylko prawi morały. Strona obyczajowa jest ciekawsza, są tarcia między Peterem a wujostwem, Parker bywa czasem dupkiem, musi dojrzeć itd. Jest to też mroczniejsze, bardziej nowoczesne i przekonujące. Od strony technicznej jest również miodzio, już w poprzedniej trylogii było pod tym względem naprawdę dobrze, ale wydaje mi się, że nowi twórcy lepiej wykorzystują gibkość i szybkość Spideya (Garfield jest zresztą chudy, co bardzo pasuje). Sceny akcji są naprawdę wypasione, a w dodatku okraszone czasem (choć też rzadko, ale częściej, niż u Raimiego) jakimiś sucharami Parkera (wreszcie!). Dr Connors daje się lubić i ma zrozumiałą motywację, choć jego "filozofia" po przemianie w Lizarda jest nieco polewkowa, no ale czego ja oczekuję od dwuipółmetrowego jaszczura. Dla fanów rzucono też parę smaczków w postaci sieciosplotów tradycyjnie będących sztucznym tworem i dziełem geniuszu Petera, wzmianki o Oscorp i Normanie O. (zapewne villain w sequelu). Brak J.J. Jamesona, co trochę boli, ale w sumie Parker jeszcze na tym etapie kariery fotografa nie zaczął... Ogólnie dobrze jest.

Ale jest jeden szkopuł. Niestety widać, że film wpadł w łapy wytwórni, która go niemiłosiernie pocięła. W rezultacie mamy tu niedokończone wątki, jak choćby motyw poszukiwania przez Petera zabójcy wuja Bena, kompletnie urwany w pewnym momencie. Albo pewne rzeczy dzieją się ot tak, znienacka, bez żadnego wprowadzenia, jak choćby związek Parkera i Gwen, który ma jakiś tam początek, ale rozkręca się podejrzanie szybko, oraz - co rzuca się w oczy nawet mocniej - wątek Flasha Thompsona, który przez cały film jest wrogiem naszego bohatera, by znienacka w końcówce być jego kumplem... Jest tam, owszem, jedna scena, gdy składa Peterowi kondolencje po śmierci wuja, ale to nieco za mało jak dla mnie. Ogólnie wygląda na to, że sporo tu powycianano niestety, co szkodzi filmowi. Liczę na wersję reżyserską.

Tym niemniej nowy Spider-Man jest naprawdę zacny, nowy kierunek bardzo dobrze zrobił moim zdaniem tej marce. Niech kontynuują, niech robią sequele - jeśli będą one na podobnym poziomie, co niniejszy reboot (lub lepsze!), to ja będę hepi. Jakby tek jeszcze prawa do ekranowego Pajączka wróciły do Marvela, ech, marzenia...

czwartek, 20 września 2012

FILM: "Faceci w Czerni 3"

"Faceci w Czerni 3" (Men in Black 3) (2012)
Reżyseria: Barry Sonnenfeld
Scenariusz: Etan Cohen
Obsada: Will Smith, Tommy Lee Jones, Josh Brolin, Jemaine Clement, Michael Stuhlbarg, Emma Thompson

© Amblin Entertainment / Columbia Pictures 2012







Z więzienia ukrytego na Księżycu ucieka Boris, straszny skubaniec, którego Agent Kay wpakował do pierdla w latach 60-tych. Kryminalista pała żądzą zemsty na agencie, zwłaszcza, że ten ostatni przy okazji złapania Borisa udaremnił też zaaranżowaną przez niego inwazję obcych na Ziemię. Nasz czarny charakter przenosi się więc w czasie o cztery dekady, by zapobiec złapaniu samego siebie, a zarazem zabić Kaya. I chyba mu się udaje, bo Kay nagle znika w naszej rzeczywistości, i nikt go nie pamięta; zupełnie, jakby nigdy nie istniał. Agent Jay musi więc podążyć za nim, również w kolorowe lata sześćdziesiąte...

Najzabawniejsze, że w zasadzie spodziewałem się chałtury i odcinania kuponów, bo Sonnenfeld od dawna nie miał kasowego hitu i pomyślałem, że chce w prostacki sposób podreperować kieszeń, kręcąc kolejny sequel czegoś, co mu kiedyś wyszło. Czyli, krótko mówiąc, nie oczekiwałem niczego dobrego. Ale cóż, na poprzednich częściach Facetów w Czerni byłem w kinie, to pomyślałem, że podtrzymam tradycję. I doznałem szoku, bo MiB 3 okazało się filmem znakomitym, o wiele lepszym od dennej dwójki, i co najmniej na poziomie części pierwszej. Serio.

Owszem, pierwsze pół godziny jest nierówne, nieśmieszne (gag z Emmą Thompson na pogrzebie Zeda, zgroza), dialogi bohaterów się jakoś nie kleją... Jedynie strzelanina w orientalnej knajpie jest fajna. Reszta nastraja raczej pesymistycznie, aż do momentu, gdy Jay skacze w przeszłość, bo od tej chwili film nabiera rumieńców, że hej. No to po kolei. Świetne są wszelkie smaczki, obrazujące specyfikę lat 60-tych, wygląd organizacji MiB z tamtych czasów, perypetie Jaya jako czarnego, dostatnio ubranego kolesia w epoce aktualnych jeszcze podziałów rasowych... Bombowy jest motyw z Andy Warholem. Cudowny jest Griffin, zakręcony alien, który przebywa równocześnie we wszystkich liniach czasowych i słabo rozróżnia przeszłość, teraźniejszość i przyszłość - wszystkie sceny z nim są znakomite. Obsada bez zarzutu, Smith taki jak zawsze (to nie minus!), Lee-Jones już wyraźnie zmęczony (prawidłowo), Brolin świetnie wypadł jako młody Kay. Dodatkowo wreszcie dowiadujemy się więcej o tym ostatnim, okazuje się nawet, że w młodości już jego życie splotło się z życiem jego czarnoskórego partnera... Wszystko to jest po prostu dobrze zrobione, dobrze zagrane, śmieszy, wzrusza i ogólnie daje radę. Brak wprawdzie dużego potwora na końcu, jak to było dotąd w tej serii, ale nie przeszkadza to wcale. Polecam bardzo.

PS. Efekty 3D jak zwykle naciągane i niepotrzebne, ale z jednym wyjątkiem: Skok Jaya w czasie był absolutnie rewelacyjny, zarówno pod względem zawartości sceny, jak i jakości 3D.

piątek, 14 września 2012

FILM: "The Raid: Redemption"

"The Raid" (The Raid: Redemption) (2011)
Scenariusz i reżyseria: Gareth Evans
Obsada: Iko Uwais, Joe Taslim, Donny Alamsyah, Yayan Ruhian, Pierre Gruno
© PT. Merantau Films / XYZ Films 2011
Grupa niedoświadczonych policjantów z grupy specjalnej rusza na akcję. Jadą do pewnego wieżowca w opuszczonej dzielnicy, gdzie siedzibę ma król lokalnej przestępczości, facet jak dotąd nie do ruszenia. Niby wszyscy wiedzą, że tam siedzi, ale nikt póki co nie kwapił się, by go stamtąd wyjąć... A tu nagle do wykurzenia go wzywa się ekipę żółtodziobów, a prowodyrem akcji jest podstarzały oficer, którego motywacje są nieco podejrzane. Dodatkowo wśród policjantów mamy pewnego gościa (główny bohater właściwie), który odkryje, że ma osobisty powód, by wejść do wspomnianej twierdzy. Ogólnie nad całym przedsięwzięciem unosi się aura tajemnicy i smród jakiegoś przekrętu. Osaczony boss wysyła na gliniarzy swoich zakapiorów, znacznie lepiej znających budynek, i oto na korytarzach fatalnego wieżowca rozpoczyna się walka.

Tak się prezentuje początek indonezyjskiego filmu akcji The Raid: Redemption, który jakimś cudem trafił do polskich kin (i chwała Bogu!), o czym zresztą dowiedziałem się zupełnym przypadkiem (zero promocji, WTF?). Azjatyckie kino akcji, pod wieloma względami najlepsze na świecie i kochane przeze mnie strasznie, nie ma się ostatnio najlepiej w naszym kraju, więc każda premiera cieszy. Zwłaszcza, jeśli film jest tak mocarny! Powiem tak, fabuła do skomplikowanych nie należy (choć ma też interesujące twisty), a cała akcja toczy się w jednym budynku, czyli niby mało ciekawie... Ale no kurwa, jakie tu serwują zadymy, to się w pale nie mieści! Pod względem scen akcji film absolutnie nie ma sobie równych w polskich kinach w tym roku (mówię oczywiście o sztukach walki, bo lepsze strzelaniny to się znajdą, The Raid się na tym nie skupia); choreografia i wykonanie, a także zdjęcia i montaż kopanin są tu na najwyższym poziomie, walki są niesamowite i brutalne, a przy tym trafiają się długie, baaardzo satysfakcjonujące pojedynki. Serio, w naszych kinach czegoś takiego nie widziałem bodaj od czasu Ong Baka (rok 2003, heh). Całość zaś okraszona jest bardzo dobrą, lekko tripującą muzą elektroniczną, sprawdzającą się tu wcale nieźle (Shinoda z Linkin Park maczał tu palce między innymi). Ogólnie srogi film, na swój sposób bardzo prosty, ale i dający masę radości wielbicielom dobrych kinowych oklepek, i to im właśnie w pierwszej kolejności go polecam.

PS. Nowa ekranizacja Sędziego Dredda wydaje się w stu procentach zrzynać fabułę z tego filmu... Bardzo ciekawe :)

czwartek, 13 września 2012

FILM: "Iron Sky"

"Iron Sky" (Iron Sky) (2012)
Reżyseria: Timo Vuorensola
Scenariusz: Michael Kalesniko,  Timo Vuorensola
Obsada: Julia Dietze,  Christopher Kirby, Götz Otto, Peta Sergeant, Stephanie Paul, Udo Kier
© Energia Productions / Walt Disney Studios 2012
Czekałem na ten film kilka lat, pełen podziwu nad możliwościami współczesnej sceny indie. Ta niezależna produkcja rodem z Finlandii, współfinansowana przez fanów z całego świata (głównie Niemcy, Australia oraz ofkors Finlandia) pokazuje, że nawet niewielkimi środkami da się nakręcić całkiem duży film, z niezłymi aktorami, świetnymi kostiumami i efektami specjalnymi itd. I bardzo dobrze, niech takie dzieła powstają, niech publiczność je wspiera finansowo, jeśli warto, bo jakaś alternatywa dla hollywoodzkiej papki niewątpliwie się przyda. (Ja tę papkę też lubię, ale odskocznia jest dobra).

Jeśli jeszcze ktoś nie wie, Iron Sky jest oparty na genialnym w swej prostocie pomyśle, zgodnie z którym w 1945 roku naziole nie tyle przestali istnieć, co zwiali w kosmos, a konkretnie na księżyc. Tam, po ciemnej stronie, założyli sobie kolejną Rzeszę i pompują fundusze w zbrojenia i rozwój technologiczny, by w glorii i chwale wrócić na Ziemię i ją podbić w imię ideałów Hitlera. Mamy czasy współczesne i owi księżycowi hitlerowcy mają nowego Fuhrera, cały aparat militarny rodem z II Wojny Światowej i uczą małe niemieckie dzieci pronazistowskiej propagandy. Film opowiada o ich pierwszej inwazji na macierzysty glob...

Rzecz jasna temat jest, jak można wnioskować z samej fabuły, potraktowany z przymrużeniem oka. I niby z jednej strony Iron Sky to rzeczywiście komedia, z humorem bardzo rozmaitych lotów zresztą, ale z drugiej... Cóż, mamy tu też pastisz kina wojennego, a nawet prześliczną bitwę kosmiczną, ale ten film to przede wszystkim satyra. Nie wynikało to z pierwszych zwiastunów, nie wynikało nawet z tych najnowszych, ale w pierwszej kolejności mamy tu bardzo ostrą i momentami gorzką satyrę na Amerykę oraz współczesną politykę światową i raczej smutne spostrzeżenia co do ludzkiej natury w ogóle. I to jest, moim zdaniem, największa wartość tego dzieła, choć ewidentnie nie wszyscy ją dostrzegają (na seansie miałem ludzi, którzy potraktowali całość jako komedyjkę po prostu). Drugą wartą uwagi rzeczą jest oprawa wizualna, niesamowita jak na dostępne twórcom środki, mogąca konkurować z hollywoodzką w wielu aspektach. Reszta, to jest aktorstwo, humor czy pomysły jest raz lepsza, raz gorsza, ale efekt końcowy naprawdę warto zobaczyć. I przemyśleć. Polecam ostatnią scenę z kamerą oddalającą się od Ziemi...

piątek, 7 września 2012

FILM: "Mroczny Rycerz powstaje"

"Mroczny Rycerz powstaje" (The Dark Knight Rises) (2012)
Reżyseria: Christopher Nolan
Scenariusz: Jonathan Nolan, Christopher Nolan
Obsada: Christian Bale, Michael Caine, Gary Oldman, Anne Hathaway, Tom Hardy, Marion Cotillard, Joseph Gordon-Levitt, Morgan Freeman

© Warner Bros. Pictures 2012
No i oto Krzyś Nolan zakończył swą trylogię o gacku. Nakręcił tym samym kolejny dobry film w swym dorobku, nawet bardzo dobry, choć do tuzów pokroju Memento czy Prestiżu mu daleko. Ale powiem Wam, że nie jestem pewien, czy ów dobry film jest zarazem dobrym Batmanem. I dodam, że w sumie cieszę się, że Nolan kończy z tą postacią, bo po trzecim filmie widzę, że jego metoda w końcu mnie zmęczyła.

Z początku w ogóle nie podobał mi się jego pomysł na Batmana. Batman Początek doceniłem dopiero za drugim obejrzeniem, bo za pierwszym nie podobało mi się Gotham (zbyt "normalne", wolałem gotyckie miasto Burtona), film wydawał mi się przegadany i Scarecrow też mi nie podpasił. Przy drugim seansie spodobała mi się psychologia przede wszystkim, i masa innych rzeczy. Ale nawet dziś, kiedy naprawdę lubię ten film, śmieję się z misji, którą ubzdurała sobie Liga Cieni, czyli starcia z powierzchni ziemi całego Gotham jako "siedliska zepsucia". Co za kicz... Ok., potem był Mroczny Rycerz, który mnie zniszczył. Do wizji reżysera byłem już przyzwyczajony, a film oferował tyle zajebistych motywów, że kupił mnie właściwie od pierwszej sceny. Jego sława jest w pełni zasłużona, choć wiem, że i ten film ma antyfanów, nawet wśród wielbicieli gacka.

A teraz doczekaliśmy się zwieńczenia całości, czyli Mroczny Rycerz powstaje. I dostaliśmy film duży, bardzo duży, o, jak to mówią anglojęzyczni, epickich proporcjach. Naładowany psychologią, spostrzeżeniami natury społecznej, historiami pojedynczych ludzi, możemy obejrzeć parę dużych zadym i oblężenie całego Gotham... I jest tego wszystkiego chyba trochę za dużo. Całość jest kapkę za bardzo bombastyczna, jak na mój gust. Gdzieś w tym wszystkim traci się sam Batman i jego klimat, wiecie? Przynajmniej taki, jakim ja go widzę.

Nie zrozumcie mnie źle, to jest naprawdę dobry film. Ale jako film właśnie, bo jako ekranizacja Człowieka-Nietoperka sprawdza się średnio. Jest zbyt ambitny, takie mam odczucie. Trochę mnie zmęczył, a przy okazji zmęczyła mnie cała nolanowska formuła i w zasadzie cieszę się, że Warner zamierza teraz Batmana rebootować, serio. Bo chciałbym czegoś klasyczniejszego, chciałbym Batmana-detektywa, pogromcę szaleńców z Arkham, śmigającego po dachach i obijającego dużo mord. Mniej realistycznego, bardziej komiksowego. Jak sam dotąd broniłem wizji Nolana przed niektórymi, tak teraz i mnie się przejadła.

Teraz konkretniej o plusach i minusach. Co mi się podobało? Psychologia, aktorstwo (no ale przy takich gwiazdach to wiadomo), dobrze pokazana determinacja Bruce'a po przegranej z Bane'm i wtrąceniu do tego więzienia na zadupiu... Fajny jest ten, hehe, Robin (tylko nazwisko z dupy, i w dodatku Robin to jego prawdziwe nazwisko, WTF?), fajne jest to, że Gordon wreszcie coś robi, a właściwie to całkiem dużo... Bane też jest całkiem wporzo, a przynajmniej do momentu, kiedy okazuje się, dlaczego robi to wszystko, co robi (bo ta wiedza bardzo popsuła mi tę postać). Alfred jest aktorsko niesamowity (Caine to klasa, że hej), ale niedużo go w filmie. Ale i tak wszyscy ci bohaterowie bledną przy Catwoman, która jest absolutnie boska i zjada na śniadanie Michelle Pfeiffer. Właściwie to chyba moja ulubiona postać w całym TDKR. A sam Wayne? Ok, ale nie podoba mi się, że po tak krótkiej w sumie działalności jako Batman odchodzi na emeryturę, to takie "nie-batmanowe". Podobał mi się twist z córką Al Ghula, wprawdzie oczekiwany, ale jednak. Nolan też naprawdę ładnie pozamykał wątki z całej trylogii, dobra robota. No i rozmach filmu oczywiście robi wrażenie, oblężenie miasta, akty terroryzmu Bane'a, loty nowym Batwingiem itd.

Z rzeczy, które mnie wkurwiały: poza wspomnianą małą ilością Batmana w Batmanie i męcząco wysokimi ambicjami twórcy muszę wspomnieć, że Nolan nadal nie nauczył się kręcić satysfakcjonująco wyglądającego mordobicia. Walki są krótkie, gówno widać z powodu montażu, oświetlenia i czasem zbyt blisko trzymającej się kamery, a w dodatku choreografia zwykle nie powala. Oba pojedynki Batmana z Banem rozczarowały mnie strasznie, niestety po obu panach widać, że mają na sobie ciężkie, utrudniające ruchy kostiumy, więc z widowiskowości nici. Ta finalna oklepka na ulicy Gotham jest po prostu prostacka, a nie epicka. Smutne, bo już Kilmer w Batman Forever (lub jego dubler) robił ciekawsze rzeczy. Poza tym powrót Ligi Cieni i ich idiotycznego planu, jezusiemaryjoijózefie. Idiotycznego jeszcze bardziej, niż w pierwszej części, bo Gotham obecnie już nie jest owym siedliskiem zepsucia, Wayne z Dentem je oczyścili. No i to więzienie w środku filmu jest straszliwie z dupy, symbolika owszem fajna, ale jeśli to ma być "realistyczna" wersja Batmana, to ratunku... Dodatkowo motywacja Bane'a mnie rozczarowała, wyszło, że on w sumie jednak chłopcem na posyłki był, cały marketing obracał się wokół niego tylko po to, by mógł scenarzystom wyjść twist na końcu. Do komiksowego w każdym razie miał się nijak. A zakończenie, mimo że szczerze chwalę je za ładne pozamykanie wątków, jest okropecznie nie takie, jakiego bym chciał w ekranizacji gacka.

Ogólnie serio nie wiem, jak ocenić całość. Mroczny Rycerz powstaje jest naprawdę dobry, ale chyba nie do końca dla mnie. Nolanowi za dużo zachciało się tu wrzucić poważnych rzeczy i naprawdę moim zdaniem przesadził. Jakby wstydził się, że kręci ekranizację komiksu i chciał każdego upewnić, że to dorosłe dzieło. W rezultacie poważne elementy stały się słabością, a nie siłą filmu... Zwłaszcza, że równocześnie nie ustrzegł się i głupotek. Chyba znów powstrzymam się od oceny punktowej, ale powiedzieć mogę tyle, że Mroczny Rycerz był zdecydowanie lepszym Batmanem, a co do części pierwszej, to jeszcze muszę się zastanowić, jak to widzę. Wszystko to nie zmienia oczywiście faktu, że jest to film ważny i każdy miłośnik komiksu powinien go obejrzeć i wyrobić sobie własne zdanie.