czwartek, 7 grudnia 2017

FILM: "Szybcy i wściekli 8" (The Fate of the Furious, 2017)

© Universal Pictures 2017
Rok 2017 to rok, w którym nadrobiłem wreszcie całą serię Szybkich i wściekłych. Kiedyś tylko jedynkę widziałem, a potem zlałem te filmy, bo nie jestem fanem motoryzacji. Niby gdzieś tam mi się obiło, że w kolejnych częściach (zwłaszcza od piątki) jest coraz więcej akcji innego rodzaju, ale jakoś nie obejrzałem, aż do teraz. Naszło mnie tej wiosny, bo kinowa premiera ósemki się zbliżała - stwierdziłem, że nadgonię.

I nagle stałem się wielkim fanem tej serii :)

Powaga, wielkim. I to nie przez wyścigi (dłuższe mnie nudzą), nawet nie przez mordobicia i strzelaniny (to mnie nie nudzi!), tylko dlatego, że... polubiłem postacie. Bardzo. Wręcz się, cholera, do nich przywiązałem. Od czwórki ogląda się to jak sagę rodzinną i ja to, o dziwo, łykam. Dodatkowo nie mam nic przeciwko brakowi realizmu, głupotkom i coraz bardziej przegiętym scenom akcji, w które te filmy obfitują. Czyli wyszło, że to franczyza w sam raz dla mnie.

Kiedy byłem na etapie części siódmej, przeżyłem sporą niespodziankę. Wiedziałem oczywiście o tragicznej śmierci Paula Walkera (wcielał się w Briana, jednego z dwóch najważniejszych bohaterów), ale nie czytałem wcześniej spoilerów i do ostatniej chwili byłem przekonany, że twórcy gdzieś dopiszą do scenariusza śmierć jego postaci. O dziwo, nie zrobili tego. Zamiast tego on niejako odchodzi z ekipy ze względu na Mię i Jacka (czyli swoja pannę i synka), oraz drugie dziecko w drodze. No i spoko, tyle że, skoro seria jest kontynuowana, to jak wyjaśnią jego nieobecność? Przecież w tych filmach nawet mało znaczące postacie ciągle wracają jako cameo, a ktoś tak ważny jak Brian miałby już się nie pokazać? Dziwnie trochę, myślałem sobie, ale do tego jeszcze wrócimy.

(BTW, ostatnia scena przed napisami, czyli symboliczne pożegnanie z Pulem Walkerem, jest po prostu piękna. Jak zobaczyłem samochody Briana i Doma rozjeżdżające się w dwie różne strony... O matko. Rozwaliło mnie to na kawałki. Lepiej się tego zrobić nie dało).

Przejdźmy jednak do części ósmej. Jest tak samo dobra jak poprzednie, powiedzmy, trzy części. To te same klimaty, jeśli więc ktoś lubi tę serię, przymyka oczy na nielogiczności, a Brian i Mia nie byli jego ulubionymi bohaterami, to polecam!

Znów wymyślili w tym filmie rzeczy, których nigdy nie widziałem nigdzie - pomysłowość twórców w kwestii obmyślania nowych, szalonych scen akcji jak dotąd nie ma sobie równych. Wymięka Bond, wymięka Mission: Impossible (choć jest blisko), wymięka Resident Evil. Szanuję.

Kwestii braterskich, rodzinnych i przyjacielskich jest... tyle co zwykle, choć w nowym wydaniu. Jeśli więc oglądacie tę serię również dla nich - jest dobrze.

Nowe postacie są świetne, powroty starszych również. Charlize jak zwykle przezajebista, uwielbiam tu jej sposób mówienia, barwę głosu i akcentowanie pewnych rzeczy, takim prawie szeptem. Jest cudna, i tylko szkoda, że w jej urodzie ubywa naturalności. Hivju było trochę mało, no ale przy takiej obsadzie ciężko błyszczeć. Helen Mirren jak zwykle wspaniała. Ponoć sama chciała zagrać w tej serii, chyba dla funu. No a młody Eastwood? Well, to drugi film, jaki z nim widziałem, i powiedziałbym, że wyrabia się aktorsko. Był ok.

Poniżej trochę spoilerów i moje luźne uwagi do niektórych aspektów filmu.
 
Przyznam, że twórcy poszli jeszcze bardziej w stronę telenoweli, niż dotąd. Ale nadal mi się podoba! Syn Doma i Eleny? Nieźle. Tej ostatniej szkoda bardzo, lubiłem ją od początku. No ale czasem trza kogoś w serii ustrzelić, bo inaczej ciężko byłoby powsadzać wszystkich do każdego filmu.

Czy Dom naprawdę nie mógł im powiedzieć dlaczego to robi? Choćby w tym zaułku z Letty. Wystarczyłyby dwa zdania: Elena i ja mamy syna. Cipher ich ma. I już. A ekipa przynajmniej wiedziałaby, że Dom nikogo nie zdradził. No ale oczywiście, jak nic nie wiedzieli, to było dramatyczniej, co?

Wybielanie Deckarda Shawa (Statham) jest nieco dziwne. W siódemce przedstawili go jako zimnego skurwiela, zabójcę z sił specjalnych, małomównego raczej. A tu nagle okazuje się, że to niezrozumiany bohater, troszczy się o rodzinę (no, już poprzednio poczuwał się do zemsty za brata, więc ok), i w dodatku się rozgadał. Jego scena z małym Brianem jest przeurocza, ale WTF? Nie zrozumcie mnie źle, ja uwielbiam Stathama, cieszę się, że dołącza do drużyny, ale mogli może spowolnić nieco proces jego dopasowywania do reszty.

I teraz wrócę do wątku nieobecności Paula Walkera w tej (i kolejnych zapewne) częściach. Na finalnym rodzinnym poczęstunku naprawdę brakuje Briana i Mii. Ech. Nawet nie o to chodzi, że ja tej serii bez Walkera nie widzę, bo widzę. Po prostu te postacie tam powinny być, zgodnie z wymową całej serii. Ciekawe jak długo uda się twórcom unikać tematu Briana - tu była tylko jedna mała wzmianka.

Tyle moich uwag. Ogólnie polecam, dla fanów serii rzecz obowiązkowa!

FILM: "Obcy: Przymierze" (Alien: Covenant, 2017)

© 20th Century Fox 2017
W okolicach premiery Facebook i w ogóle internet bombardowały mnie opiniami, że Covenant jest przechujowy. Unikałem spoilerów, ale nawet nagłówki o tym krzyczały. Nie czytałem całych postów/artykułów, tylko podsumowania, ale to było wszechobecne. Jedynie kilka głosów dawało nadzieję. Poczytałem Alienhive, poczytałem AVPGalaxy... Niektórym film bardzo siadł, więc po prostu nastąpił duży rozstrzał opinii. Pytanie brzmiało, jak film spodoba się mnie.

Wcześniej w ramach przygotowań przypomniałem sobie Prometeusza, którego nadal bardzo lubię, mimo wad. Po fali hejtu na ten film, która przewala się do dziś, ja powiem tak: Prometeusz nie jest dziełem na miarę możliwości Scotta, ma duże wady, ale plusy i tak przeważają. Dziś dałbym mu spokojnie 6-7/10. I to takie mocne.

A Covenant? Covenant jest o wiele lepszy. Spójniejszy, bez rzucających się w oczy błędów logicznych i głupich zachowań bohaterów (te które są, potrafię łatwo wyjaśnić). Porzuca część rozważań filozoficznych o stworzeniu na rzecz czegoś o wiele bardziej... złowieszczego, karykaturalnego, wypaczonego (mówię o Davidzie ofkors). I to działa, bo to świetny materiał na horror. To znaczy film ma nadal sporo elementów nad którymi warto pomyśleć, tyle że są one bardziej ukryte, niż w Prometeuszu. Kwestia tworzenia, zarówno sztuki, jak i życia, jest tu właściwie nadal prominentna.

Bardzo podoba mi się pomost między Prometeuszem a pierwszym Alienem, w postaci "wkładu" Davida. I bardzo podoba mi się kierunek, w którym film poszedł - jest troszkę filozofii, ale w sam raz. Jest s-f, oczywiście. I jest dużo, dużo horroru, a nawet slashera. Ale najlepsze jest to, że prawdziwym potworem nie jest tu Kseno- ani Neomorf, tylko wiadomo kto.

O ksenomorfach zawsze mówiono, że to organizm doskonały, ostateczna forma ewolucji. I tu możemy się dowiedzieć, kto tą formę życia faktycznie stworzył i dlaczego... I nie jestem tym zawiedziony, wręcz odwrotnie.

Niedopowiedzenia są wg mnie siłą tego filmu. W Prometeuszu mieliśmy dużo nowych informacji o uniwersum, niestety stawiały one na głowie to co wiedzieliśmy wcześniej i rodziły więcej pytań. Tu kompletnie nie jest pociągnięty wątek Inżynierów - nadal nie wiemy kim są, czego chcą i w ogóle prawie ich nie ma. I dobrze! Wolę nie wiedzieć za dużo o nich, tak jak w pierwszym Alienie (tajemniczy Space-Jockey).

Losem Elisabeth Shaw też nie jestem rozczarowany. Jasne, naprawdę lubiłem tę postać, ale to jak to tu z nią rozwiązali... jest ok. Pasuje do wymowy filmu i całokształtu... Davida.

Wady? W moich oczach niewiele. Raz, że są drobne głupotki (przykład: skąd papier wziął David na tym zadupiu, skoro przylecieli obcym statkiem i mieli zero ziemskiej technologii pod ręką?). Dwa, że powtarza się sporo motywów z poprzednich części, choć na szczęście nie w sposób irytujący. Trzy, że zakończenie można było przewidzieć z dość dużym wyprzedzeniem, acz i tak podane to zostało poprawnie i zastrzeżeń nie mam. I to tyle, na ten moment innych wad nie widzę, reszta mi bardzo siadła.

Oczywiście aktorstwo i strona wizualna to ekstraklasa, więc nie mam za bardzo czego pisać. Fassbender to mistrz i tyle, reszta nie odstawała.

Kończąc: jestem niesamowicie zadowolony. Spodziewałem się popłuczyn, a dostałem film, który pod względem jakości umieściłbym spokojnie gdzieś w okolicach Aliena 4 (którego, żeby było jasne, uwielbiam, choć nie tak, jak pierwsze dwa). Mam nadzieję, że Ridley naprawdę domknie trylogię, bo napaliłem się na kolejną część niesamowicie.

A co do tej fali negatywnych opinii... Cóż, o gustach się nie dyskutuje, o ile oczywiście to są wszystko rzetelne własne opinie, a nie owczy pęd i instynkt stadny.

KSIĄŻKA: James Luceno - "Star Wars: Katalizator"

© Del Rey / GW Foksal 2016
Jestem fanem Star Wars od ponad trzydziestu lat, jeszcze od wczesnego dzieciństwa. Wkręcony jestem w to uniwersum do tego stopnia, że filmy mi nie wystarczają i od lat siedzę też w temacie starwarsowych książek, komiksów i gier. Kiedyś tworzyły one razem jeden w miarę spójny kanon, który nieźle poznałem i bardzo lubiłem, ale od przejęcia marki SW przez Disneya wiele się zmieniło i dotychczasowe rozszerzone uniwersum zostało przez obecnych włodarzy uznane za nieaktualne i niebyłe. W jego miejsce zaczęto tworzyć nowe, a wcześniejsze pozycje wrzucono do wspólnego worka z napisem Star Wars - Legendy. Ten nowy kanon na razie jest dość skromny, ale rozwija się jako tako, a ja, mimo przywiązania do starej wersji, postanowiłem jednak go poznawać. Katalizator jest pierwszą książkową pozycją z aktualnego kanonu, za jaką się zabrałem.

Powieść jest bezpośrednim wprowadzeniem do zeszłorocznego kinowego Łotra 1. James Luceno jeszcze w starym kanonie pisywał takie książki (Maska kłamstw wprowadzała do Mrocznego Widma, a Labirynt zła - do Zemsty Sithów) i były one zawsze - nie bez kozery - wysoko oceniane. Mamy tu możliwość dowiedzieć się, jak doszło do wplątania się naukowca Galena Erso (ojciec Jyn, czyli głównej bohaterki Łotra 1) w pracę nad projektem superlasera Gwiazdy Śmierci. Obserwujemy koleje losu rodziny Erso (Galen plus jego żona, Lyra, oraz właśnie mała jeszcze Jyn), która najpierw usiłuje przetrwać Wojny Klonów, a potem odnaleźć się jakoś w nowo powstałym Imperium Galaktycznym. Wszystko to zaś przetykane jest intrygami również znanego z Łotra Krennika, przepychankami o władzę i pozycję między nim, a Moffem Tarkinem (postać znana jeszcze z Nowej nadziei) i opisem kolejnych etapów budowy najbardziej zabójczej stacji kosmicznej w dziejach Galaktyki.

Słowo kluczowe przy omawianiu tej książki to: "KULISY".

Tak jest. Kulisy. Jeśli ciekawi was, na jakich zasadach zakulisowo działają różne rzeczy w uniwersum Star Wars, to ta kniga jest dla was. Luceno przemyca tu multum informacji na temat funkcjonowania najrozmaitszych organizacji w późnej Republice i wczesnym Imperium, mamy komitety, zespoły naukowe, organizacje uczelniane i cholera wie, co jeszcze. Jeśli was to interesuje, łykajcie. Jest to całkiem ciekawe, ale zapewne nie dla wszystkich.

Ogólnie powieść jest bardzo dobra, ale do dynamicznych nie należy. W końcu główni bohaterowie to naukowiec-pacyfista i jego żona, prawda? Akcji trochę mamy, ale nie za wiele. Głównie zapewniają ją Has Obitt (przemytnik taki), Saw Gerrera (rebeliant, był w filmie i kreskówce Wojny Klonów), trochę Tarkin. Mało tego. Ale ja się nie nudziłem zazwyczaj mimo to, bo sam proces powstawania Gwiazdy Śmierci kawałek po kawałku i wszystkie manipulacje Krennika z tym związane były bardzo dobre.

Postacie były niezłe, przy czym Krennic jest niewątpliwie o niebo ciekawszy od Galena, ale ten ostatni daje się lubić. Lyra jest ok, nie mam zastrzeżeń. Mała Jyn Erso rulez. Has jest fajny. A Tarkin... jest dokładnie taki, jak trzeba, wierny filmowym wersjom.

Cieszyły mnie, jak zwykle, smaczki z Prequeli (bo nowy kanon SW wydawał się kiedyś skupiać na okolicach Epizodów IV-VI i zaniedbywał I-III), czyli Mas Amedda, końcówka Wojen Klonów, Geonosis i Poggle, wzmianki o Dooku itp. Do animowanych Wojen Klonów też tu nawiązań nie brakuje, bo było o bitwie na Ryloth, był oczywiście Saw, było o obu bitwach na Geonosis oraz o królowej Geonosjan. To są rzeczy do wyłapania dla fanów uniwersum, ale to głównie do nich są skierowane takie książki, więc wszystko gra.

Katalizator udowadnia, że Luceno nadal pisze najlepsze wprowadzenia do filmów Star Wars, bo to spokojnie poziom Maski kłamstw i Labiryntu zła, tyle że zarazem to o wiele spokojniejsza książka. Jeśli chcecie dużych ilości akcji, to ta pozycja was może odrzucić, ale jeśli lubicie poznawać wspomniane kulisy uniwersum SW, to polecam mocno. Nienajgorszy pierwszy kontakt z książkowym nowym kanonem.

wtorek, 5 grudnia 2017

FILM: "Resident Evil - Ostatni rozdział" (Resident Evil: The Final Chapter, 2016)

© Constantin Film / Screen Gems 2016
No dobra, więc tak. Przypomnę, że już piątka mi nie siadła. Miała za dużo mindfucków i twistów na siłę, bohaterów, których miałem w dupie (poza Alice) i feeling prostackiej gry video, gdzie czuje się, że postacie na ekranie przechodzą z etapu do etapu.

I teraz szósteczka. Wszyscy mówili, że jest słaba w chuj. Well, nie bardzo się pomylili.

Na początek mamy znowu retrospekcję i historię Umbrelli i T-virusa, która, jak mi się wydaje, nie do końca pasuje do tego, co znamy z poprzednich części (retcon?). No ale spoko. Potem zaczyna się właściwy film.

Ja już nie mówię, że szóstka zaczyna się w innych zupełnie warunkach, niż sugeruje zakończenie piątki. Bo gdzieś tam ponoć, w tym Waszyngtonie, Wesker zdradził Alice i zniknęli jej przyjaciele. Czego nie widzimy, ale ok, niech im będzie. Ale kiedy zaczyna się właściwy film, to zarazem zaczyna się też jeden z najbardziej męczących action-festów, jakie w życiu widziałem. Ja pierdolę. Andersona chyba ostro powaliło. Od momentu, kiedy Alice się budzi, mamy non-stop akcję, walki, zadymy, pościgi. I tak przez 2/3 filmu. Rozmowy są krótkie i raczej denne, bohaterowie nie są rozwinięci nawet w podstawowym stopniu (więc wisi mi, kiedy giną, a giną masowo), fabuła jest prostacka. Na dodatek pojawił się rwany montaż w tych scenach akcji, czyli nie da rady się nimi nacieszyć.

Czasami mówi się o filmach, że "akcja goni w nich akcję". Tu nie jest to żadną przesadą, bo dosłownie tak wygląda ten film. Średnio co trzy minuty Alice spotyka nowe zagrożenie i musi sobie z nim radzić, radzi sobie, jest 5 sekund spokoju i zaraz znowu coś się psuje, pojawia się nowy wróg, którego trzeba pokonać, uciec przed nim, czy coś tam. Non-stop.

Ileż można? To jest naprawdę męczące, nawet dla takiego fana kina akcji, jak ja. Wygląda to tak, jakby Anderson postanowił wrzucić do tego filmu wszystkie sekwencje akcji, które kiedyś wymyślił, ale dotąd nie wykorzystał. W efekcie z filmu zostały prawie same sceny akcji, bo na fabułę miejsca zbytnio nie ma. Po półgodzinie seansu dotarło do mnie, że jestem kompletnie obojętny na zmagania Alice z Isaacsem, bo przeładowanie akcją jest takie, że przestałem się skupiać na tym, co się dzieje. I zaczęło to też być przewidywalne: kiedy bohaterowie musieli się przecisnąć między łopatami olbrzymiej wyłączonej turbiny, to powiedziałem głośno Turbina zaraz się włączy i zabije kogoś z nich. I co? Paręnaście sekund później dokładnie tak się stało. Dramatyczność takich scen kompletnie zabiła ich ilość i przewidywalność, plus obojętność widza wobec postaci.

I tak sobie to leci aż do ostatniej 1/3 filmu, kiedy nagle dzieje się cud i tempo zwalnia do... normalnego. Mówię tu o chwili, kiedy Alice dociera do serca Ula i gada z Isaacsem, pojawia się Alicia Marcus, wyjaśnia się kto jest kim itd. I bohaterowie przez chwilę naprawdę rozmawiają, jest jakaś fabuła i twisty (nawet jeśli prostackie). Wow. Niesamowicie odświeżające. To jest najlepszy moment tego filmu, serio.

Potem do końca, mimo kolejnych scen akcji, tempo jest już normalne. Takie, jak powinno być przy finale. Czyli powiedzmy, że ostatnia 1/3 filmu jest... ok.

Co jeszcze było ok? Podobała mi się scenografia zniszczonego Waszyngtonu (czysty Fallout 3) i Raccoon City. Podobał mi się klimat. Podobało mi się, że seria w finale zatoczyła koło i wróciła do Ula (łącznie z wiadomymi laserowymi barierami). Podobały mi się zależności na linii Alice-Red Queen-Alicia Martin. Fajnie, że Claire wróciła, choć była raczej bezpłciowa. No i niektóre sceny akcji i efekty były spoko.

Reszta jest męcząca, prostacka, źle napisana i nieraz niepotrzebnie zmienia wymowę poprzednich części. Słabo, panie Anderson. Rób pan lepiej coś nowego, boś się chyba wypalił. Zrób coś na poziomie Ukrytego wymiaru, jeśli jeszcze potrafisz. Albo chociaż na poziomie Death Race...

Nie żałuję, że nie poszedłem do kina.

FILM: "Król Artur - Legenda miecza" (King Arthur - Legend of the Sword, 2017)

© Warner Bros. Pictures 2017
Na początek dygresja. Rzygać mi się już chce od internetowego krytykanctwa filmów, od cholernych RottenTomatoes i Metacriticów, od owczego pędu wśród publiki, która obawia się mieć inne zdanie niż "poważni krytycy" i gnoi dany film z automatu, bo wszyscy inni już zgnoili (powtarzam się, bo już lata temu o tym pisałem). Król Artur to już któryś film w tym roku, który okropnie mi się podobał i bawiłem się na nim wyśmienicie, a który został w necie zjebany z góry na dół. Choć w jego przypadku przynajmniej publika ośmiela się mieć inne zdanie, niż RT i MC, ale co z tego, skoro film kompletnie na siebie nie zarobił? Czyli ci nieliczni, którzy obejrzeli, są zadowoleni, a cała reszta posłuchała "krytyków" i nie poszła do kina.

Ok, czym jest Król Artur - Legenda miecza? Jeśli jesteście wielbicielami klasycznej wersji legendy arturiańskiej, to od razu mówię: w tym filmie jej nie ma. To po prostu film fantasy, w którym kilku bohaterów ma przypadkiem te same imiona, co postacie we wspomnianej legendzie. Jest też z niej wziętych kilka detali, jak to, że Artur jest synem Uthera, albo patent z wyciąganiem Excalibura z kamienia i motyw Pani Jeziora. Reszta to już kompletnie odrębna wizja twórców. Świat przedstawiony to niby Anglia w średniowieczu, niby są też Wikingowie, ale to wszystko tylko z nazwy - mamy tu natomiast ludzi żyjących obok osobnej rasy Magów, stroje i zbroje nie mają nic wspólnego z realiami historycznymi, prawie wszystko jest fikcyjne. Taki Neverland. Jak się w tym połapałem, to przestało mi to przeszkadzać (bo z początku oczekiwałem jakiej takiej wierności legendzie i może też realiom średniowiecza) i zacząłem skupiać się na samym filmie.

A film jest naprawdę dobry. Fabuła jest niezła i trzyma się kupy, wszyscy aktorzy dają radę (Hunnam mnie kupił), czarny charakter jest świetny (jestem fanem Jude`a od Gattaki, czyli już naprawdę długo, ale on tu miał też dobrze napisaną postać, nie musiał talentem nadrabiać braków scenariusza), film jest bardzo dobrze zmontowany i ma genialne zdjęcia, humor jest ok, dramatyzm też, a finalna walka z głównym złym jest bardzo satysfakcjonująca i dobrze zrobiona od strony CGI (trochę w stylu gier video, ale to nie zarzut).

Ritchie wrzuca tu sporo ze swoich trademarków, tzn. dowcipne dialogi oraz charakterystycznie zmontowane sceny retrospekcji, kiedy ktoś opowiada komuś innemu jakąś sytuację (jeśli widzieliście Porachunki czy Snatcha, to wiecie o co chodzi).

Dostałem tu też zlepek jednych z najbardziej klimatycznych scen, jakie ostatnio miałem przyjemność widzieć w kinie. Początkowa bitwa, sceny z Vortigernem w podziemnej świątyni z dzwonem, ucieczka Artura z egzekucji na oczach tłumu, jego podróż do Dark Lands, krótki motyw z Panią Jeziora, ujęcia z tajemniczym głównym złym... No i lokacje są naprawdę zabójcze. To są niesamowite rzeczy, same w sobie warte ceny biletu. Piękny wizualnie film.

Muzyka też jest mocna jak diabli. Zazwyczaj nie zauważam jej w filmach zbytnio, ale tutaj owszem. I to nie dlatego, że nie pasowała, bo pasowała świetnie. Ale była przy tym tak dobra, że aż rzucała się w uszy.

Ogólnie jestem diablo zadowolony. Znakomite fantasy, w dodatku inne niż reszta, bo z charakterystycznymi wtrętami reżysera. Technicznie cudo, fabularnie bez zgrzytów, aktorsko wysoka półka. No bajka po prostu. I tylko żal, że taką klapę film zrobił, bo nie zasłużył na to absolutnie. Jebać krytyków i ciemne masy, które za nimi idą, zamiast wyrobić sobie własne zdanie.

FILM: "Dunkierka" (Dunkirk, 2017)

© Syncopy Inc. / Warner Bros. 2017
Chris Nolan postanowił nakręcić kino wojenne. No i zajebiście, powiedziałem sobie, bo cenię sobie filmy tego pana. Nie jest takim geniuszem, jakim wielu w internecie chciałoby go widzieć, ale jest naprawdę solidnym reżyserem z własną wizją. Zapowiadało się więc ciekawie, i ciekawie wyszło. Nie spodziewałem się jednak, iż głównym bohaterem Dunkierki będzie... muzyka.

Dawno nie słyszałem tak niepokojącego score`a. Jest masakryczny po prostu. W ogóle rzadko zauważam muzykę w filmach, co najwyżej jakieś główne motywy, ale tutaj... Nie dało się jej nie zauważać. Miazga. Pasowałaby bardziej do jakiegoś horroru, słowo daję. Dopełnia całość bardzo.

A sam film jest przytłaczający. Ponury niesamowicie, z przebitkami nadziei. Mocny. Zapadający w pamięć.

Ale dla mnie prawdopodobnie na jeden raz.

Bo radości z oglądania nie ma prawie żadnej, nie ma widowiskowej batalistyki, nie ma nic, co dostarczałoby zwykłego funu. Jest... przeżycie. Dość intensywne, ale męczące nieco. I to nawet mimo tego, że film jest okropnie krótki jak na Nolana. Oczywiście nie każdy film musi dostarczać funu, do poważnych filmów przecież nieraz wracam, ale czy do Dunkierki? No właśnie na ten moment wątpię.

Ciekawą decyzją było nakręcenie całości w pełnym oldschoolu, tzn. mówię o zdjęciach. Bardzo konserwatywne, kompletnie nie epatujące dzisiejszymi technikami, nie nastawione na efekt "wow". Minimalistyczne wręcz. Mogłyby chyba powstać w latach 60-tych lub 70-tych i różnica nie byłaby duża. Interesujące i szanuję.

Nie szanuję natomiast tego, że film nie ma... klimatu retro. Ja tam niemal w ogóle nie czuję tych lat 40-tych, wszystko wygląda jakoś... nie tak. Zbyt nowocześnie. Trafiają się tu niepodretuszowane elementy współczesnej architektury! Lenistwo straszne. Reżyser o takiej renomie nie powinien sobie pozwalać na takie niedoróbki.

Aha, na plus jeszcze ten motyw, że przez cały praktycznie film nie widzimy ani jednego Niemca. Latają ichnie samoloty, ale nie widzimy niemieckich pilotów... A na końcu ci dwaj, którzy łapią Toma Hardy`ego, są rozmazani jak duchy. Też interesujące.

Ogólnie cieszę się, że zobaczyłem, przeżycie jest. Muzyka niesamowita i do niej chętnie wrócę. Ale do całości - niekoniecznie.

FILM: "Valerian i Miasto Tysiąca Planet" (Valérian et la Cité des mille planètes, 2017)

© EuropaCorp 2017
Komiksy czytałem lata temu, tzn. te cztery albumy, które na początku lat 90-tych wyszły w Komiksie-Fantastyce, i potem ten jeden, który w odcinkach dał Egmont w Świecie komiksu. Tych nowych albumów zbiorczych z całą serią, które teraz u nas wydano, niestety nie kupiłem. Przynajmniej na razie... Ale powiedzmy, że można mnie nazwać fanem serii, albo sympatykiem chociaż.

I jako sympatyk Valeriana, a także wielki fan Piątego elementu, space-oper ogólnie i europejskich komiksów SF (Armada rulez) powiem tak: naprawdę fajny film. Nie idealny, ale udany. Parę rzeczy bym zmienił, i o nich tu najwięcej napiszę, ale większość mi się podobała bardzo.

Zacznijmy od tego, że przydługi był wstęp z planetą Mul. Jasne, fajnie się to oglądało, ale tempo filmu spadło okropnie. Na samym starcie. Skróciłbym to. Druga sprawa: przekomarzanki bohaterów chwilami napisane naprawdę niezgrabnie. Na szczęście chemia między nimi była, ale i tak były momenty, które zgrzytały mi poprzez sposób napisania dialogów. Najbardziej chyba kiedy Laurelina dociera do rozbitego SkyJeta Valeriana i na końcu, kiedy przekonuje go "miłością" do oddania Konwertera. Blech. Dalej: urwane wątki, np. pan boss świata przestępczego, który mówi Agencie Valerian, zapamiętam cię... i zabiję. I... to tyle? Słabo. No i na koniec beznadziejna śmierć Bubble. Naprawdę? Ja już nie wspominam, że to moja ulubiona postać z całego filmu i chciałbym, by uczestniczyła w wydarzeniach do końca, ale... serio? W taki sposób? Cała scena "pożegnania" z nią była przez to dla mnie jakaś taka z dupy.

Reszta filmu bardzo spoko. Cara Delavigne jest naprawdę ok, widzę w niej Laurelinę. Z Dane`em DeHaanem gorzej, nie do końca czułem, że to ten koleś z komiksów. Bubble (Rihanna) i tak miecie wszystkich. Postacie ogólnie fajne, wizualnie miazga (czuje się tę europejską kreatywność, bo w USA wsio wygląda ostatnio tak samo, a Valerian się pięknie odróżnia), dużo smaczków, humor niczego sobie, fabuła prosta, ale sensowna. Targowisko i cała sekwencja na nim to absolutny majstersztyk, warto iść dla niej samej. Rutgera Hauera za mało, Ethana Hawke'a w sam raz, Clive Owen jako czarny charakter nie do końca wredny, ale chyba wystarczająco. Muzyki nie pamiętam.

Jestem zadowolony. Szkoda, że film nie zarabia, ale Bessona chyba pojebało, żeby premierę ustawiać w okolicy Spider-Mana, Dunkierki i Planety Małp, mając markę szerzej nieznaną poza kilkoma krajami Europy. Natomiast dzięki sprytnym zagraniom finansowym Bessona całość ponoć zwróciła się w dużym stopniu jeszcze przed premierą, więc straty nie ma. Może więc doczekamy się sequela.

FILM: "Thor: Ragnarok" (2017)

© Marvel Entertainment, LLC 2017
Popatrzcie na ten plakat. On naprawdę dobrze oddaje to, jaki jest Thor: Ragnarok. Nieźle, co?

Z tych, powiedzmy, lżejszych filmów z MCU (Strażnicy Galaktyki 1 i 2, Ant-Man), nowy Thor jest absolutnie najlepszy. Lubię wszystkie te filmy, ale nowe dziecko Taiki Waititiego wg mnie je przebija.

Ragnarok mnie niesamowicie pozytywnie wkręcił, jest to cudowne kino rozrywkowe i komiksowe, choć na pewno w żaden sposób nie świeże. W końcu to tylko kolejny film Marvela, koła nie wynalazł, ani nic. Ale zabawa jest świetna, bo chyba są tu perfekcyjne proporcje między epickością i humorem. Ze szczyptą refleksji.

Humoru jest ilość wręcz kosmiczna, ale o ile w Strażnikach 2 uważałem to za przegięcie, to tutaj mi nie przeszkadza. Ciekawe. Czyżby Waititi robił to lepiej, niż Gunn? W każdym razie jest ten humor jakby inny, niż w Strażnikach. Jakoś lepiej mi siadł, niż w drugiej części tamtego filmu.

Główny zarzut z mojej strony to olewka w temacie przyjaciół Thora. Poświęcono im jakieś 30 sekund, zginęli i nara. Zero żalu po nich u kogokolwiek. Słabe to trochę, bo to ważne postacie w Asgardzie. Drugą sprawą jest to, że jeśli jesteście na przykład fanami mitologii nordyckiej i chcielibyście poważnego/epickiego ukazania Ragnaroku, to... nie w tym filmie. Nawet biorąc pod uwagę, że to nie jest oryginalna mitologia nordycka, tylko jej marvelowa wersja, to i tak nie dostajemy w temacie Ragnaroku prawie nic. Trochę jednak szkoda.

Ale poza tym rewelka. I łączenie wątków z poprzednimi filmami wychodzi im już znakomicie, smaczki były świetne. Cameo - same rewelacje. Muzyka generalnie super. A Cate chyba naprawdę dobrze się bawiła. Goldblum raczej też ;)

Bardzo, ale to bardzo godny polecenia dla fanów. Myślę, że trafi u mnie do czołówki produkcji Marvel Studios. Ale poważnej wersji ukazanych tu wydarzeń, takiej bardziej w stylu Thora 1 i 2, też bym chciał. Jednak.

FILM: "Liga Sprawiedliwości" (Justice League, 2017)

© Warner Bros. Entertainment Inc. 2017
Bawiłem się świetnie. Cały film ogląda się jak randomowy odcinek animowanego serialu Justice League, co dla mnie jest dużą zaletą. Jest bardzo komiksowo, co ma zarówno plusy, jak i minusy, no i faktycznie upodobniło się to mocno do filmów MCU, ale ogólnie jest przyjemnie. Jako fan uniwersum i tych postaci, jestem zadowolony. Całość jest daleka od ideału, oczywiście, ale nie narzekam.

Największe dwie wady filmu to słabe momentami CGI oraz nijaki czarny charakter. A także CGI czarnego charakteru ;) Serio, Steppenwolf ma tak zjebaną mimikę oraz synchro gadki z ruchem ust, że aż żal bierze. A jest to postać, którą często pokazują na zbliżeniach niestety. Aż szkoda tego fajnego głosu Hindsa, choć teksty napisali mu sztampowe do wyrzygu. Reszta CGI też momentami odstaje od współczesnego standardu, na szczęście nie przez cały czas.

Poza tym fabuła jest prościutka (no mówię: w sam raz na dwu-trzyodcinkową historyjkę w animowanym JL), a backstory Steppenwolfa i Motherboxów to najbardziej oklepana komiksowa sztampa, jaka może być.

Natomiast i tak bawiłem się świetnie, bo film wg mnie ciągną w górę postacie pozytywne i interakcje między nimi. I na tym polu JL błyszczy. Jest tu też sporo dobrego humoru, takiego nieprzegiętego. Oczywiście przez to całość traci ten pieczołowicie wyrabiany przez poprzednie DCEU mrok, ale myślę, że wychodzi jej to na dobre. Mrok jest spoko w solowych filmach, ale przy drużynowych oklepkach chyba bym go nie chciał.

Więc mamy kolorowy i raczej lekki film komiksowy z fajnymi bohaterami, humorem, sztampową fabułą i dennym villainem. Czyli faktycznie mocno pod MCU, ale ta formuła się tu po prostu sprawdza.

Trochę luźnych impresji:
- Affleck nadal daje radę jako Bats, Irons jako Alfred nadal wymiata;
- Flash jako comic relief mi pasuje, jest uroczy w sumie, no i ma tę samą rolę co Flash (Wally) w animowanym JL;
- Wonder Woman jest zajebista jak zawsze <3
- Cyborg mi nawet przypasował, zwłaszcza jego głos i spokój. Myślałem, że będę miał go w dupie, ale nie;
- ...choć nadal wolałbym któregoś Green Lanterna lub Martian Manhuntera zamiast Cyborga;
- Aquaman jest super, ale nie słuchajcie mnie, bo od dawna mam man-crush na Jasona Momoę :D
- A propos Momoi, on powinien grać Lobo, byłby idealny <3
- nowy James Gordon bardzo spoko, ale w końcu to Simmons, to niczego innego nie należało się spodziewać;
- Wzmianka o Darkseidzie była interesująca, pewnie chcieliby go wprowadzić jako główne zło w typie Thanosa w MCU, ale na razie DCEU ma niepewną przyszłość, więc nie wiem, czy zobaczymy Darkseida;
- Superman jest wreszcie taki, jak trzeba, ewidentnie najfajniejszy ze swoich dotychczasowych występów, szkoda w sumie, że go więcej nie było;
- Scena budzenia Clarka i zadyma pod pomnikiem to naprawdę zajebioza;
- WTF is Nightcrawler? Dziwne zabawki dają Wayne`owi w tym uniwersum...
- Joe Morton znów gra naukowca, który bawi się czymś, czym nie powinien (Miles Dyson z Terminatora 2);
- Sceny akcji ogólnie dają radę koncepcyjnie i choreograficznie, np. próba wywiezienia Motherboxa z dala od Steppenwolfa przez Amazonki była super... Tylko CGI czasem szwankuje w takich scenach;
- Muzyka Elfmana ma swoje momenty, które zauważyłem głównie na napisach końcowych, bo w filmie niezbyt ;) Smaczek z Batman Theme jego autorstwa jest git;
- Deathstroke jak najbardziej na plus, tylko nie wiem, czy się go doczekamy, biorąc pod uwagę kondycję DCEU;
- szkoda, że Batman nie miał tak zajebistej sceny akcji, jak w BvS w magazynie, ale cóż.

Tyle chyba. Ogólnie jestem dość zadowolony. Szkoda, że film nie zarabia, ale może Warner się wreszcie czegoś nauczy. Tyle że ja nie chciałbym pogrzebania całego DCEU, nawet mimo tego, że filmy są średnie. Za bardzo lubię to uniwersum.

SERIAL: "Stranger Things" - Sezon 2 (2017)

© Netflix 2017
Sezon drugi to wg mnie rewelacja nie mniej niż pierwszy, a przy okazji wszystkiego jest więcej - bohaterów, wątków, nawiązań do 80`s, muzyki z 80`s. Jako fan(atyk) tej dekady jestem zachwycony.

Sean Astin (bo Goonies) i Paul Reiser (bo Aliens) wypadli w moim przekonaniu świetnie, a ich bohaterowie okazali się nie tym, czego się pierwotnie spodziewałem. Wątek podróży Elle/Jane mi się bardzo spodobał, jej przemiana w badassa również (słowo daję, że jej przygoda z gangiem Kali strasznie mi przypomina Ciri u Szczurów w wiedźmińskiej sadze). Nowe zagrożenie jest bardzo klimatyczne. Nowe shipy i trójkąty dają radę, Steve jest coraz fajniejszy (szkoda mi go, skołujcie mu dziewczynę, guys), dzieciaki są super (choć Mike mnie nieco drażnił chwilami), Nancy i Jonathan trzymają poziom, szeryf Hopper rządzi. Max i Billy są ciekawi. Gust muzyczny tego ostatniego naprawdę zrobił mi dobrze.

Smaczki są super, poza oczywistymi Ghostbustersami i Terminatorem był Michael Myers i Jason Voorhees, cytaty z Aliens i na upartego z drugiego Indiany (nieporadne zaloty Nancy i Jonathana). Miałem też skojarzenia z It (książkowym, bo nowej ekranizacji jeszcze nie widziałem). O nawiązaniach do Dungeons & Dragons nawet nie wspominam.

Muzyka to była rewelacja. Oprócz genialnego synthowego score`a mamy tym razem naprawdę masę mniej i bardziej znanych kawałków z 80`s (ktoś chyba rzucił hajsem na licencje), są tak grube rzeczy jak Scorpions, Megadeth, Cyndi Lauper czy Pat Benatar. Miazga dla wielbicieli epoki.


Ogólnie czekam bardzo na ciąg dalszy, chyba bardziej, niż po pierwszym sezonie. Na pewno wróci Kali i doktorek. Wincyj!

poniedziałek, 4 grudnia 2017

SERIAL: "Marvel's The Punisher" - Sezon 1 (2017)

© Marvel Entertainment, LLC 2017
Co tu gadać, świetny serial, czołówka tego, co Netflix zrobił z Marvelem. Może nawet najlepszy z tych seriali. Bardzo dorosły, żadnego trykociarskiego pierdololo, mroczny w chuj. Świetnie pokazane przypadki PTSD (po naszemu zespół stresu pourazowego). Aktorsko bez zarzutu, Bernthal rządzi, Barnes mnie miło zaskoczył, Micro super, ogólnie wszyscy na poziomie. Dużo dobrych wątków, które mnie zasadniczo nie nudziły. Kolejny raz mamy też bardzo nieufne spojrzenie na amerykańskie tajne służby (Amerykanie tę nieufność chyba już z mlekiem matki wysysają). Ogólnie znakomita rzecz. Można było może nieco skrócić, tak do 10 odcinków, ale nie było źle.

ALE!


To nie jest Punisher. Jako że Frank jest u mnie od lat ulubioną postacią w Marvelu, rzeknę: ten serial jest za ambitny na Punishera. Twórcy za dużo dodali, za dużo zmienili i ogólnie zrobili coś naprawdę na wysokim poziomie, jednak po drodze ich dziecko w dużym stopniu przestało mieć cechy wspólne z pierwowzorem.


Podobna sytuacja miała miejsce z drugą ekranizacją kinową z Thomasem Jane`em (2004 rok). To był fajny film, ale mało miał wspólnego z Punisherem. Frank bawił się tam zbyt subtelnie (poróżnienie Sainta z żoną i prawą ręką) i zbytnio trzymał się w cieniu.


Tymczasem "prawdziwy" Punisher to siła natury, nie żaden tajny agent w białych rękawiczkach. On wchodzi i robi rozpierdol. Jest też dość prostą postacią, choć da się z niego nieco wyciągnąć od strony psychologicznej, ale nie jest to specjalnie konieczne.


No i tu, w serialu, mamy też takiego nie-Franka. To, że nadal przeżywa traumę po stracie rodziny, jest ok. Ale już te wszystkie poboczne rzeczy, które on robi w tym serialu, nie pasują mi do niego w ogóle. Opiekuje się rodziną Liebermanów, robi za złotą rączkę i przyszywanego tatusia, chroni Karen Page, a na koniec jeszcze przychodzi na terapię grupową. WTF? Nic na razie nie wskazuje, że będzie kontynuował swą krucjatę i gonił złoczyńców innych, niż ci winni śmierci jego rodziny, a to jest podstawa tej postaci! Dobrze, że jest przynajmniej bezkompromisowy i chce zabijać.


Twórcy mieli ewidentnie inną wizję Franka Castle, niż oryginał komiksowy. W sumie nie dziwię się, bo zrobienie 13 odcinków o odludku, który żyje dla zabijania przestępców, tonie w paranoi i ma grube problemy psychiczne mogłoby być mało zjadliwe dla widza. Ale dla mnie to nie jest Punisher.


Paradoksalnie, za najlepsze (bo oddające ducha komiksu) ekranizacje Punishera uważam więc te najmniej ambitne, czyli pierwszą z Lundgrenem z 1989 roku (klimat jak w semicowych Punisherach z początku 90`s) oraz War Zone z Rayem Stevensonem. I te pozostają moimi ulubionymi.


Co nie znaczy, że nie obejrzę kolejnego sezonu wersji netfliksowej, zwłaszcza, że najwyraźniej już będziemy mieli tu Jigsawa ;)