wtorek, 24 kwietnia 2012

FILM: "Gniew Tytanów"

"Gniew Tytanów" (Wrath of the Titans) (2012)
Reżyseria: Jonathan Liebesman
Scenariusz: Dan Mazeau, David Leslie Johnson
Obsada: Sam Worthington, Rosamund Pike, Bill Nighy, Édgar Ramírez, Toby Kebbell, Ralph Fiennes, Liam Neeson

© Legendary Pictures / Warner Bros. Pictures 2012
Starcie Tytanów było mocno krytykowane, ale mnie się podobało. Owszem, może film był nieco nieposkładany oraz wprowadzał istotne zmiany do oryginalnego mitu, ale mimo wszystko podszedł mi. Zapewnił to, czego oczekuję od dobrze zrealizowanej ekranizacji mitologii greckiej: lekką rozrywkę, zajebisty klimat, egzotyczne lokacje, fajne postacie, tudzież mocne akcje. Plany dotyczące sequela uważałem za chybione (ciągu dalszego losów Perseusza w mitach nie ma), ale w sumie koniec końców na film czekałem. Bo oczekiwałem odeń takiej samej rozrywki, podobnie podanej.

Tymczasem dostałem film, o którym nie wiem co myśleć. Bo Gniew Tytanów niby też jest rozrywkowy, ma bombastyczne sceny akcji czy lokacje, ale... jest też inny. Zaszokowała mnie jego ostateczność. Bo oto mamy sytuację, w której bogowie olimpijscy słabną, olewani przez swych wyznawców. Oglądamy śmierć kilku bogów, a śmierć większości z pozostałych jest mocno sugerowana. Widzimy przymierze Aresa z Hadesem przeciwko Zeusowi, który ma zostać wydany na pastwę Tytanów, a konkretnie Chronosa; ten ostatni ma się wkrótce uwolnić, a w zamian za pomoc oferuje panu podziemi i bogowi wojny gwarancję nietykalności w przyszłym porządku świata... A na koniec mamy śmierć wszystkich pozostałych przy życiu bogów, prócz jednego, który traci swą moc. I ludzie zostają sami.

To są zmiany, których nie da się odwrócić. Po tym, co oglądamy w filmie, nie ma już Grecji takiej, jaką znamy z mitologii - coś się skończyło. Bezpowrotnie. I przyznam, że z jednej strony szanuję twórców Gniewu... za odwagę, by tak film zakończyć (poniekąd też zamykając drogę sequelom), ale z drugiej jestem okropnie przygnębiony. Bo autorzy jakby zabili magię, jaką znamy z mitów, zakończyli brutalnie pewną epokę. Zostawili świat, w którym czegoś bardzo brakuje. Ja nie chcę takich zmian, dla mnie Hellada w wersji znanej z mitów jest czymś, co powinno być stałe, na swój sposób trwać wiecznie, choćby w wyobraźni. Tu zostało mi to odebrane, przynajmniej na chwilę. Cholernie mi to nie leży.

Ale jeśli nie zrażają was takie niuanse, to łykajcie ten film. Jest po prostu dobry, a przy tym widowiskowy jak diabli (wręcz monumentalny, co jest miłą odmianą po chujowych Immortals), dobrze zagrany i w ogóle raczej udany. Moje zastrzeżenia do niego to w głównej mierze kwestia osobistych preferencji, być może wam akurat koncepcja twórców przypasuje. Ja powstrzymuję się tym razem od oceny punktowej, właśnie z powyższego powodu, ale obiektywnie rzecz biorąc - warto.

PS. Team-up Zeusa z Hadesem i ich walka z Chronosem w finale (plus późniejsza pomoc Perseusza) tak cholernie przypominała mi zadymy z Marvela (te bardziej bombastyczne, z udziałem Avengers lub Fantastic Four zwłaszcza), że głowa mała. To tylko potwierdza, że superbohaterowie = współczesna mitologia, heh.

1 komentarz:

  1. A dla mnie ten film był słaby po prostu, kilka fajnych scen i tyle. Można obejrzeć, ale bez spiny jakiejś wielkiej.

    OdpowiedzUsuń