czwartek, 7 grudnia 2017

FILM: "Szybcy i wściekli 8" (The Fate of the Furious, 2017)

© Universal Pictures 2017
Rok 2017 to rok, w którym nadrobiłem wreszcie całą serię Szybkich i wściekłych. Kiedyś tylko jedynkę widziałem, a potem zlałem te filmy, bo nie jestem fanem motoryzacji. Niby gdzieś tam mi się obiło, że w kolejnych częściach (zwłaszcza od piątki) jest coraz więcej akcji innego rodzaju, ale jakoś nie obejrzałem, aż do teraz. Naszło mnie tej wiosny, bo kinowa premiera ósemki się zbliżała - stwierdziłem, że nadgonię.

I nagle stałem się wielkim fanem tej serii :)

Powaga, wielkim. I to nie przez wyścigi (dłuższe mnie nudzą), nawet nie przez mordobicia i strzelaniny (to mnie nie nudzi!), tylko dlatego, że... polubiłem postacie. Bardzo. Wręcz się, cholera, do nich przywiązałem. Od czwórki ogląda się to jak sagę rodzinną i ja to, o dziwo, łykam. Dodatkowo nie mam nic przeciwko brakowi realizmu, głupotkom i coraz bardziej przegiętym scenom akcji, w które te filmy obfitują. Czyli wyszło, że to franczyza w sam raz dla mnie.

Kiedy byłem na etapie części siódmej, przeżyłem sporą niespodziankę. Wiedziałem oczywiście o tragicznej śmierci Paula Walkera (wcielał się w Briana, jednego z dwóch najważniejszych bohaterów), ale nie czytałem wcześniej spoilerów i do ostatniej chwili byłem przekonany, że twórcy gdzieś dopiszą do scenariusza śmierć jego postaci. O dziwo, nie zrobili tego. Zamiast tego on niejako odchodzi z ekipy ze względu na Mię i Jacka (czyli swoja pannę i synka), oraz drugie dziecko w drodze. No i spoko, tyle że, skoro seria jest kontynuowana, to jak wyjaśnią jego nieobecność? Przecież w tych filmach nawet mało znaczące postacie ciągle wracają jako cameo, a ktoś tak ważny jak Brian miałby już się nie pokazać? Dziwnie trochę, myślałem sobie, ale do tego jeszcze wrócimy.

(BTW, ostatnia scena przed napisami, czyli symboliczne pożegnanie z Pulem Walkerem, jest po prostu piękna. Jak zobaczyłem samochody Briana i Doma rozjeżdżające się w dwie różne strony... O matko. Rozwaliło mnie to na kawałki. Lepiej się tego zrobić nie dało).

Przejdźmy jednak do części ósmej. Jest tak samo dobra jak poprzednie, powiedzmy, trzy części. To te same klimaty, jeśli więc ktoś lubi tę serię, przymyka oczy na nielogiczności, a Brian i Mia nie byli jego ulubionymi bohaterami, to polecam!

Znów wymyślili w tym filmie rzeczy, których nigdy nie widziałem nigdzie - pomysłowość twórców w kwestii obmyślania nowych, szalonych scen akcji jak dotąd nie ma sobie równych. Wymięka Bond, wymięka Mission: Impossible (choć jest blisko), wymięka Resident Evil. Szanuję.

Kwestii braterskich, rodzinnych i przyjacielskich jest... tyle co zwykle, choć w nowym wydaniu. Jeśli więc oglądacie tę serię również dla nich - jest dobrze.

Nowe postacie są świetne, powroty starszych również. Charlize jak zwykle przezajebista, uwielbiam tu jej sposób mówienia, barwę głosu i akcentowanie pewnych rzeczy, takim prawie szeptem. Jest cudna, i tylko szkoda, że w jej urodzie ubywa naturalności. Hivju było trochę mało, no ale przy takiej obsadzie ciężko błyszczeć. Helen Mirren jak zwykle wspaniała. Ponoć sama chciała zagrać w tej serii, chyba dla funu. No a młody Eastwood? Well, to drugi film, jaki z nim widziałem, i powiedziałbym, że wyrabia się aktorsko. Był ok.

Poniżej trochę spoilerów i moje luźne uwagi do niektórych aspektów filmu.
 
Przyznam, że twórcy poszli jeszcze bardziej w stronę telenoweli, niż dotąd. Ale nadal mi się podoba! Syn Doma i Eleny? Nieźle. Tej ostatniej szkoda bardzo, lubiłem ją od początku. No ale czasem trza kogoś w serii ustrzelić, bo inaczej ciężko byłoby powsadzać wszystkich do każdego filmu.

Czy Dom naprawdę nie mógł im powiedzieć dlaczego to robi? Choćby w tym zaułku z Letty. Wystarczyłyby dwa zdania: Elena i ja mamy syna. Cipher ich ma. I już. A ekipa przynajmniej wiedziałaby, że Dom nikogo nie zdradził. No ale oczywiście, jak nic nie wiedzieli, to było dramatyczniej, co?

Wybielanie Deckarda Shawa (Statham) jest nieco dziwne. W siódemce przedstawili go jako zimnego skurwiela, zabójcę z sił specjalnych, małomównego raczej. A tu nagle okazuje się, że to niezrozumiany bohater, troszczy się o rodzinę (no, już poprzednio poczuwał się do zemsty za brata, więc ok), i w dodatku się rozgadał. Jego scena z małym Brianem jest przeurocza, ale WTF? Nie zrozumcie mnie źle, ja uwielbiam Stathama, cieszę się, że dołącza do drużyny, ale mogli może spowolnić nieco proces jego dopasowywania do reszty.

I teraz wrócę do wątku nieobecności Paula Walkera w tej (i kolejnych zapewne) częściach. Na finalnym rodzinnym poczęstunku naprawdę brakuje Briana i Mii. Ech. Nawet nie o to chodzi, że ja tej serii bez Walkera nie widzę, bo widzę. Po prostu te postacie tam powinny być, zgodnie z wymową całej serii. Ciekawe jak długo uda się twórcom unikać tematu Briana - tu była tylko jedna mała wzmianka.

Tyle moich uwag. Ogólnie polecam, dla fanów serii rzecz obowiązkowa!

FILM: "Obcy: Przymierze" (Alien: Covenant, 2017)

© 20th Century Fox 2017
W okolicach premiery Facebook i w ogóle internet bombardowały mnie opiniami, że Covenant jest przechujowy. Unikałem spoilerów, ale nawet nagłówki o tym krzyczały. Nie czytałem całych postów/artykułów, tylko podsumowania, ale to było wszechobecne. Jedynie kilka głosów dawało nadzieję. Poczytałem Alienhive, poczytałem AVPGalaxy... Niektórym film bardzo siadł, więc po prostu nastąpił duży rozstrzał opinii. Pytanie brzmiało, jak film spodoba się mnie.

Wcześniej w ramach przygotowań przypomniałem sobie Prometeusza, którego nadal bardzo lubię, mimo wad. Po fali hejtu na ten film, która przewala się do dziś, ja powiem tak: Prometeusz nie jest dziełem na miarę możliwości Scotta, ma duże wady, ale plusy i tak przeważają. Dziś dałbym mu spokojnie 6-7/10. I to takie mocne.

A Covenant? Covenant jest o wiele lepszy. Spójniejszy, bez rzucających się w oczy błędów logicznych i głupich zachowań bohaterów (te które są, potrafię łatwo wyjaśnić). Porzuca część rozważań filozoficznych o stworzeniu na rzecz czegoś o wiele bardziej... złowieszczego, karykaturalnego, wypaczonego (mówię o Davidzie ofkors). I to działa, bo to świetny materiał na horror. To znaczy film ma nadal sporo elementów nad którymi warto pomyśleć, tyle że są one bardziej ukryte, niż w Prometeuszu. Kwestia tworzenia, zarówno sztuki, jak i życia, jest tu właściwie nadal prominentna.

Bardzo podoba mi się pomost między Prometeuszem a pierwszym Alienem, w postaci "wkładu" Davida. I bardzo podoba mi się kierunek, w którym film poszedł - jest troszkę filozofii, ale w sam raz. Jest s-f, oczywiście. I jest dużo, dużo horroru, a nawet slashera. Ale najlepsze jest to, że prawdziwym potworem nie jest tu Kseno- ani Neomorf, tylko wiadomo kto.

O ksenomorfach zawsze mówiono, że to organizm doskonały, ostateczna forma ewolucji. I tu możemy się dowiedzieć, kto tą formę życia faktycznie stworzył i dlaczego... I nie jestem tym zawiedziony, wręcz odwrotnie.

Niedopowiedzenia są wg mnie siłą tego filmu. W Prometeuszu mieliśmy dużo nowych informacji o uniwersum, niestety stawiały one na głowie to co wiedzieliśmy wcześniej i rodziły więcej pytań. Tu kompletnie nie jest pociągnięty wątek Inżynierów - nadal nie wiemy kim są, czego chcą i w ogóle prawie ich nie ma. I dobrze! Wolę nie wiedzieć za dużo o nich, tak jak w pierwszym Alienie (tajemniczy Space-Jockey).

Losem Elisabeth Shaw też nie jestem rozczarowany. Jasne, naprawdę lubiłem tę postać, ale to jak to tu z nią rozwiązali... jest ok. Pasuje do wymowy filmu i całokształtu... Davida.

Wady? W moich oczach niewiele. Raz, że są drobne głupotki (przykład: skąd papier wziął David na tym zadupiu, skoro przylecieli obcym statkiem i mieli zero ziemskiej technologii pod ręką?). Dwa, że powtarza się sporo motywów z poprzednich części, choć na szczęście nie w sposób irytujący. Trzy, że zakończenie można było przewidzieć z dość dużym wyprzedzeniem, acz i tak podane to zostało poprawnie i zastrzeżeń nie mam. I to tyle, na ten moment innych wad nie widzę, reszta mi bardzo siadła.

Oczywiście aktorstwo i strona wizualna to ekstraklasa, więc nie mam za bardzo czego pisać. Fassbender to mistrz i tyle, reszta nie odstawała.

Kończąc: jestem niesamowicie zadowolony. Spodziewałem się popłuczyn, a dostałem film, który pod względem jakości umieściłbym spokojnie gdzieś w okolicach Aliena 4 (którego, żeby było jasne, uwielbiam, choć nie tak, jak pierwsze dwa). Mam nadzieję, że Ridley naprawdę domknie trylogię, bo napaliłem się na kolejną część niesamowicie.

A co do tej fali negatywnych opinii... Cóż, o gustach się nie dyskutuje, o ile oczywiście to są wszystko rzetelne własne opinie, a nie owczy pęd i instynkt stadny.

KSIĄŻKA: James Luceno - "Star Wars: Katalizator"

© Del Rey / GW Foksal 2016
Jestem fanem Star Wars od ponad trzydziestu lat, jeszcze od wczesnego dzieciństwa. Wkręcony jestem w to uniwersum do tego stopnia, że filmy mi nie wystarczają i od lat siedzę też w temacie starwarsowych książek, komiksów i gier. Kiedyś tworzyły one razem jeden w miarę spójny kanon, który nieźle poznałem i bardzo lubiłem, ale od przejęcia marki SW przez Disneya wiele się zmieniło i dotychczasowe rozszerzone uniwersum zostało przez obecnych włodarzy uznane za nieaktualne i niebyłe. W jego miejsce zaczęto tworzyć nowe, a wcześniejsze pozycje wrzucono do wspólnego worka z napisem Star Wars - Legendy. Ten nowy kanon na razie jest dość skromny, ale rozwija się jako tako, a ja, mimo przywiązania do starej wersji, postanowiłem jednak go poznawać. Katalizator jest pierwszą książkową pozycją z aktualnego kanonu, za jaką się zabrałem.

Powieść jest bezpośrednim wprowadzeniem do zeszłorocznego kinowego Łotra 1. James Luceno jeszcze w starym kanonie pisywał takie książki (Maska kłamstw wprowadzała do Mrocznego Widma, a Labirynt zła - do Zemsty Sithów) i były one zawsze - nie bez kozery - wysoko oceniane. Mamy tu możliwość dowiedzieć się, jak doszło do wplątania się naukowca Galena Erso (ojciec Jyn, czyli głównej bohaterki Łotra 1) w pracę nad projektem superlasera Gwiazdy Śmierci. Obserwujemy koleje losu rodziny Erso (Galen plus jego żona, Lyra, oraz właśnie mała jeszcze Jyn), która najpierw usiłuje przetrwać Wojny Klonów, a potem odnaleźć się jakoś w nowo powstałym Imperium Galaktycznym. Wszystko to zaś przetykane jest intrygami również znanego z Łotra Krennika, przepychankami o władzę i pozycję między nim, a Moffem Tarkinem (postać znana jeszcze z Nowej nadziei) i opisem kolejnych etapów budowy najbardziej zabójczej stacji kosmicznej w dziejach Galaktyki.

Słowo kluczowe przy omawianiu tej książki to: "KULISY".

Tak jest. Kulisy. Jeśli ciekawi was, na jakich zasadach zakulisowo działają różne rzeczy w uniwersum Star Wars, to ta kniga jest dla was. Luceno przemyca tu multum informacji na temat funkcjonowania najrozmaitszych organizacji w późnej Republice i wczesnym Imperium, mamy komitety, zespoły naukowe, organizacje uczelniane i cholera wie, co jeszcze. Jeśli was to interesuje, łykajcie. Jest to całkiem ciekawe, ale zapewne nie dla wszystkich.

Ogólnie powieść jest bardzo dobra, ale do dynamicznych nie należy. W końcu główni bohaterowie to naukowiec-pacyfista i jego żona, prawda? Akcji trochę mamy, ale nie za wiele. Głównie zapewniają ją Has Obitt (przemytnik taki), Saw Gerrera (rebeliant, był w filmie i kreskówce Wojny Klonów), trochę Tarkin. Mało tego. Ale ja się nie nudziłem zazwyczaj mimo to, bo sam proces powstawania Gwiazdy Śmierci kawałek po kawałku i wszystkie manipulacje Krennika z tym związane były bardzo dobre.

Postacie były niezłe, przy czym Krennic jest niewątpliwie o niebo ciekawszy od Galena, ale ten ostatni daje się lubić. Lyra jest ok, nie mam zastrzeżeń. Mała Jyn Erso rulez. Has jest fajny. A Tarkin... jest dokładnie taki, jak trzeba, wierny filmowym wersjom.

Cieszyły mnie, jak zwykle, smaczki z Prequeli (bo nowy kanon SW wydawał się kiedyś skupiać na okolicach Epizodów IV-VI i zaniedbywał I-III), czyli Mas Amedda, końcówka Wojen Klonów, Geonosis i Poggle, wzmianki o Dooku itp. Do animowanych Wojen Klonów też tu nawiązań nie brakuje, bo było o bitwie na Ryloth, był oczywiście Saw, było o obu bitwach na Geonosis oraz o królowej Geonosjan. To są rzeczy do wyłapania dla fanów uniwersum, ale to głównie do nich są skierowane takie książki, więc wszystko gra.

Katalizator udowadnia, że Luceno nadal pisze najlepsze wprowadzenia do filmów Star Wars, bo to spokojnie poziom Maski kłamstw i Labiryntu zła, tyle że zarazem to o wiele spokojniejsza książka. Jeśli chcecie dużych ilości akcji, to ta pozycja was może odrzucić, ale jeśli lubicie poznawać wspomniane kulisy uniwersum SW, to polecam mocno. Nienajgorszy pierwszy kontakt z książkowym nowym kanonem.