Reżyseria: Guy Ritchie
Scenariusz: Michele Mulroney, Kieran Mulroney
Obsada: Robert Downey, Jr., Jude Law, Jared Harris, Noomi Rapace, Stephen Fry
© Warner Bros. Entertainment, Inc. 2011 |
Z pierwszego Holmesa byłem bardzo zadowolony, pierwsza klasa film wyszedł. Poza tym jestem fanem filmów Ritchiego, oraz talentu Downeya Jr. i Lawa, więc wiecie – sequel robiony przez tę samą ekipę musiałem zaliczyć. I znów bardzo mi się podobało, choć film nie uniknął pewnych zgrzytów, zwłaszcza logicznych.
Tym razem nasz ulubiony ekscentryczny detektyw pojedynkuje się na spryt (i nie tylko) ze swoim słynnym arcywrogiem z kart książek Conan Doyle’a, czyli profesorem Moriartym. Moriarty ma diaboliczny plan, którego nie będę tu zdradzał, w każdym razie zaczyna od serii zamachów, bombowych i nie tylko, w całej Europie. Z jego oprychami walczy Holmes (i, wbrew swej woli, Watson, który właśnie się ochajtał i usiłuje wyjechać z żoną na miesiąc miodowy) najpierw w Londynie, a potem we Francji, Niemczech i w końcu w pięknym zamku w górach Szwajcarii. Dodatkowo detektyw musi uporać się ze świadomością, że traci przyjaciela i partnera, bo Watson zamierza po zawarciu małżeństwa całkowicie wycofać się z poszukiwania przygód i pomagania Holmesowi w śledztwach. Jednak wycofanie się nie jest takie proste, bo Moriarty doskonale wie, jak ważną osobą jest dla detektywa Watson, i czyni celem zamachu zarówno doktora, jak i jego świeżo poślubioną żonę...
Film ma w zasadzie wszystkie zalety poprzednika. Bohaterowie budzą sympatię i ciągle się przekomarzają, przygoda prowadzona jest z rozmachem, akcje są widowiskowe, a różnorodność miejscówek też dobrze robi całości. No i oczywiście humor! Dla mnie dodatkowo plusem jest klimacik epoki wiktoriańskiej, do której mam sporą słabość (steampunk!). Co poza tym? Downey Jr. jak zwykle świetny, Law też, ich interakcje to naprawdę przyjemność przy oglądaniu. Jared Harris jako Moriarty jest naprawdę niczego sobie, udanie łączy manierę człowieka światowego i swego rodzaju celebryty z byciem wrednym i wyrachowanym czarnym charakterem. Jego rozmowy i gierki z Holmesem też są całkiem, całkiem. Dodatkowo Noomi Rapace jako Cyganka - jest ok, ale nie powiem, żeby specjalnie błyszczała. Wisienką na torcie jest Stephen Fry (yay, Czarna Żmija!), który gra brata Sherlocka, czyli Mycrofta Holmesa. Gość jest momentami rozbrajający.
Podoba mi się paleta kolorów i dbałość o detale w scenografii, kostiumach i rekwizytach. Podobają mi się sceny akcji, bo są różnorodne i pomysłowe, nie nużą. Podoba mi się, że kiedy Holmes przed walką wizualizuje sobie w głowie jej przebieg i ustala taktykę, to za każdym razem efekt jest inny – raz mu się udaje, tak jak chciał, a kiedy indziej... niezupełnie :) No i fajne jest to, że gadżety używane w drugiej połowie filmu nie biorą się z powietrza, tylko wszystkie pojawiają się wcześniej i mają jakąś introdukcję. Lubię taką konsekwencję.
Co mi się natomiast w Grze cieni nie podoba, to pewne głupotki fabularne i nielogiczności; tu drobne spoilery. Raz, że pociąg, którym w pewnym momencie podróżują bohaterowie, jest postrzelany, pieprznęło w nim kilka ładunków wybuchowych, pourywało wagony, a skład jedzie sobie dalej w najlepsze, obsługa nie reaguje w ogóle. Przejaja. Dwa, że pojawia się tu motyw, w którym Moriarty chce dokonać zamachu na jednego gościa, ale nie chce, by ktokolwiek wiedział, że to będzie zamach na tę właśnie konkretną osobę. Co robi? Czeka, aż ofiara znajdzie się w pomieszczeniu, gdzie ludzi jest pełno, i wysadza owo pomieszczenie. No i ok, ale po cholerę tuż przed wybuchem dodatkowo jego snajper strzela przez okno do wzmiankowanego celu? Co, boją się, że eksplozja nie wystarczy? Głupie to. Poza tym muszę przyznać, że dialogi, o ile w większości dobre, to momentami są chyba ponad potrzebę zakręcone i można się pogubić lub znużyć ich kwiecistością. Zdarza się to głównie w pierwszej połowie filmu, mam tu zwłaszcza na myśli scenę pierwszego spotkania z Mycroftem Holmesem. No i jeszcze jeden drobiazg – pewne egzemplarze broni palnej nie powinny w ogóle istnieć w 1891 roku, a w filmie są (Mauser C96, karabin maszynowy Maxima). No i zastanawiam się, co w wielkiej niemieckiej fabryce broni, produkującej same zdobycze najnowszej techniki wojennej, robi karabin Gatlinga rodem z Dzikiego Zachodu? :) Jasne, one były jeszcze wtedy w użyciu, ale żeby w Niemczech? Ot, ciekawostka.
Ogólnie mimo wspomnianych minusów jest to cholernie fajne kino, mniej więcej na poziomie pierwszej części. Fani tamtego filmu raczej się nie zawiodą. Polecam im to w ciemno, a cała reszta, jeśli tylko lubi przygodę, tajemnicę i klimaty retro, też powinna być zadowolona. No i jeśli łyka „dałnidżuniorowską” wersję Holmesa, oczywiście :)
8/10
Zdjęcia © Warner Bros. Entertainment, Inc. 2011
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz