środa, 26 grudnia 2012

FILM: "Atlas chmur"

"Atlas chmur" (Cloud Atlas) (2012)
Reżyseria: Andy i Lana Wachowski, Tom Tykwer
Scenariusz:  Andy i Lana Wachowski, Tom Tykwer
Obsada: Tom Hanks, Halle Berry, Jim Broadbent, Hugo Weaving, Doona Bae, Ben Whishaw, James D'Arcy, Keith David, Hugh Grant

© Warner Bros. Pictures 2012
Nie tak dawno temu jarałem się trailerem tego filmu, przewidując coś, co mnie poruszy emocjonalnie, a równocześnie dostarczy niemałych wrażeń fanowi fantastyki, który we mnie siedzi. Nie pomyliłem się. Atlas chmur to jeden z filmowych czarnych koni AD 2012 i całkiem mocny kandydat na mój osobisty film roku. Tylko cholernie ciężko będzie go zrecenzować.

Jakieś dwa lata temu, gdy usłyszałem po raz pierwszy, że Wachowscy wracają do s-f, ucieszyłem się bardzo (nigdy nie przestałem ich cenić za Matriksy oraz Bound, a także nigdy nie podzielałem powszechnego rozbawienia faktem, że niegdysiejszy Larry Wachowski to obecnie Lana - który to fakt jakby każe wszystkim traktować rodzeństwo W. jeszcze bardziej niepoważnie). Kiedy okazało się, że dołączy do nich Tom Tykwer, ucieszyłem się jeszcze bardziej i w zasadzie byłem spokojny o efekt końcowy. I słusznie. Powieści Mitchella wprawdzie nie czytałem, więc nie porównam z pierwowzorem, ale to nic.

Atlas chmur to sześć różnych opowieści, każda z innej epoki, traktujących o różnych ludziach i sprawach, ale jednak mniej lub bardziej powiązanych. Jest młody prawnik z XIX w., który pomaga murzyńskiemu niewolnikowi ukryć się na okręcie, którym płynie, i potem jeszcze obaj ratują sobie życie. Jest historia biseksualnego muzyka (rok 1936), który pod okiem starego kompozytora pisze arcydzieło swego życia, ale potem musi bronić go przed swym gospodarzem, bo ten chce przypisać autorstwo sobie. Jest dziennikarka z lat 70-tych, która wpada na trop afery związanej z bezpieczeństwem nowego reaktora jądrowego, co naraża ją na niebezpieczeństwo, a trup wokół niej ściele się gęsto. Jest podstarzały wydawca-kombinator, który w naszych czasach (2012) dorabia się na wydaniu powieści pewnego gangstera, a potem, uciekając przed kolesiami swej pisarskiej gwiazdy, trafia do upiornego domu starców, z którego też próbuje uciec, zyskując nowych przyjaciół. Są w końcu dwie opowieści z przyszłości; w pierwszej, z roku 2144 (lokalizacja: ultrafuturystyczny Nowy Seul), pewien żeński klon-służący o imieniu Sonmi 451 buntuje się nagle przeciw systemowi, ucieka z pomocą ruchu oporu i usiłuje wywalczyć lepsze jutro dla uciskanych sióstr. W drugiej mamy już Ziemię po nuklearnej apokalipsie (circa 2321) i obserwujemy, jak członek jednego z prymitywnych plemion pomaga kobiecie z kasty Profetów, której udało się zachować stare technologie, dostać się do zapomnianego posterunku w górach, by wysłała wiadomość do tych, którzy opuścili planetę te parę setek lat wcześniej.

Związki między poszczególnymi historiami nie zawsze są oczywiste, czasem bywają subtelne, ale zawsze jakieś są. Natomiast nie jest to specjalnie istotne, bo śmiało można całość oglądać nie zawracając sobie powiązaniami głowy, jako sześć osobnych opowieści - przekaz na tym nie traci. No właśnie, przekaz. Wielka pochwała wolności, dobroci, przyjaźni, odwagi, determinacji, tolerancji, zdolności tworzenia i w ogóle wszystkiego, co w ludziach najlepsze. Po prostu. Może to banalne, ale zarazem niesamowicie mnie poruszyło, w czym zapewne pomógł rozmach i skala obrazu. Atlas to film piękny i ciepły, choć zarazem smutny i nieraz mroczny czy brutalny. Jest tu w zasadzie wszystko: dramat, melodramat, sensacja, komedia, przygoda, futurystyczne sci-fi, postapokalipsa. Wszystkie te gatunki wymieszano niezwykle naturalnie, nic nie zgrzyta, wszystko pasuje do wszystkiego. Tak się robi wielkie kino.

Strona techniczna i aktorstwo też są znakomite. Tytuł słynie z wykorzystania tych samych aktorów w kilku rolach; faktycznie większość z nich, przynajmniej ci ważniejsi, pojawiają się w każdej nowelce. I zmieniają się z roli na rolę niesamowicie, mają inne charaktery, całkowicie inny wygląd, a nieraz nawet rasę czy płeć (!). Cudowna robota, zarówno aktorska (wszyscy zagrali na wysokim poziomie, ale dla mnie film skradli Hanks, Broadbent i Weaving), jak i w sferze charakteryzacji (liczę na oscara). Kolejna wspaniała sprawa to montaż, niezwykle umiejętnie splatający wszystkie opowieści w całość, przeskakujący od historii do historii w sposób zawsze sensowny, oparty na scenach-kluczach i związkach między nowelkami. Wzmianka o świetnych efektach specjalnych, widocznych oczywiście głównie w ostatnich dwóch epizodach (brak mi słów na futurystyczny Nowy Seul), jest właściwie czystą formalnością. Dodam tylko, że w całość wkradło się przy okazji kilka niezłych scen akcji, czasem widowiskowych, ale zawsze raczej krótkich. Dobre i to.

Nie zawaham się przed nazwaniem Atlasu chmur arcydziełem. To naprawdę wielki film, choć nie dla wszystkich. Wymaga pewnej wrażliwości, otwartości, a także skupienia, co przy blisko trzech godzinach seansu może być uciążliwe dla niektórych widzów. Jeśli oczekujesz tylko widowiskowej akcji, zachęcony poprzednimi filmami Wachowskich, to raczej się zawiedziesz. Ja jestem zachwycony, ten tytuł podobałby mi się nawet, gdyby nie zawierał wątków s-f, acz dzięki nim jest jeszcze lepszy, wspanialszy i bardziej uniwersalny. Przypomina mi inne filmy złożone z przeplatających się historii różnych ludzi, jak Na skróty, Magnolia, To właśnie miłość czy Źródło (najbardziej zresztą podobne koncepcyjnie). I jest równie dobry, jak one, może lepszy. Polecam bardzo.

wtorek, 25 grudnia 2012

GRA: "Divine Divinity" (PC, 2002)

© Larian Studios 2002
Gry cRPG z izometrycznym widokiem i grafiką 2D to już dziś relikt przeszłości, ale tytuły takie mają nadal swoich zwolenników, bardziej zainteresowanych głębią mechaniki, niż graficznymi wodotryskami. Do tej grupy gier należą takie tuzy jak stare Fallouty, Baldur’s Gate, Icewind Dale czy niedocenione Arcanum; jak na ich tle wypada recenzowany tu Divine Divinity? Zanim odpowiem na to pytanie, muszę nadmienić, że DD porównywać można zarówno do tych wspomnianych hitów, jak i do... Diablo.

Bo mowa tu, owszem, o grze cRPG, to znaczy jest rozbudowana fabuła, drzewka dialogowe, olbrzymia ilość NPC-ów i rozmów, ale mechanika jest uproszczona, a statystyki i cały system walki zapożyczony został z hack 'n' slashów. Czyli gracz klika na wrogu aż do skutku, używając też czasem umiejętności specjalnych (prawy klawisz myszy) i uważając na paski życia (czerwony) oraz many (niebieski). Pod tym względem jest to czyste Diablo, zresztą niektórzy traktują ten tytuł właśnie jako kolejny klon hitu Blizzarda, a to z kolei zbytnie uproszczenie. Divine Divinity charakteryzuje się po prostu pewnym dualizmem, jest czymś pomiędzy RPG i H’n’S-em, zajebiście udanym połączeniem tychże.

Fabuła jest sztampowa do bólu. Gracz dostaje klasyczny wielorasowy świat fantasy z orkami, krasnoludami, elfami i tym podobnymi; pewien złowrogi kult chce zachwiać ogólną równowagą, wskrzeszając pokonanego wieki wcześniej demona. Poszczególne rasy zostają skłócone i może dojść do wojen między nimi, ale na scenę wkracza postać naszego bohatera, boski wybraniec. Wspomagany przez tajemniczego czarodzieja (klon Gandalfa, kubek w kubek) podejmuje się tradycyjnie kluczowej dla losów świata misji, pomaga wszystkim rasom po kolei, a potem idzie spuścić wrażemu demonowi i jego kultystom srogi wpierdol. Nic nowego pod słońcem, ale ja od RPG w klimatach fantasy oryginalności nie wymagam - dla mnie zero problemu.

Tym bardziej, że questy poboczne są nieraz bardziej interesujące. Jasne, zdarzają się klasyczne FedExy (po naszemu "przynieś-wynieś-pozamiataj"), ale jest też sporo questów z twistem, pomysłowych bądź zabawnych. A propos humoru, gra po prostu nim tryska. Zabawne questy, zabawne dialogi, zabawne książki i pergaminy (tak jak np. w Baldurach czy serii The Elder Scrolls mamy w DD masę porozrzucanych po świecie gry czytadeł, czasem świetnych). Easter eggsy też się znajdą. To dobrze, bo rozgrywka do krótkich nie należy, więc każde urozmaicenie jest mile widziane.

Jeszcze o mechanice: gdy pominąć uproszczenia w systemie walki, które nie każdemu wielbicielowi cRPG przypadną zapewne do gustu, to pochwalić trzeba swobodę w rozwoju postaci gracza. Klasy są wprawdzie tylko trzy i różnią się w zasadzie kosmetycznie (wyglądem, statystykami początkowymi i startowymi skillami), ale za to już ilość umiejętności możliwych później do wybrania jest po prostu olbrzymia. Teoretycznie każda klasa ma swoje drzewko rozwoju (wojak, mag i łotrzyk), ale w praktyce uczyć się można skilli ze wszystkich trzech w dowolnych proporcjach. Daje to niesamowite możliwości i każdy bez trudu stworzy bez żadnych ograniczeń takiego bohatera, jaki mu odpowiada.

Na koniec słówko o oprawie audiowizualnej. Cóż, jeśli dla kogoś liczy się tylko ilość polygonów w grafie 3D i ostrość tekstur, to na Divine'a niech nawet nie patrzy. Ja jestem ze starej szkoły i kocham grafikę 2D, bo ona się starzeje o wiele wolniej, niż 3D, i potrafi nawet po kilkunastu latach urzekać, zwłaszcza, jeśli usiadł do niej ktoś ze smakiem. DD ma dziesięć lat, a wygląda moim zdaniem rewelacyjnie, w tłach jest masa detali i smaczków, atmosfera niektórych miejsc jest wspaniała, a całość może się też pochwalić niezłą różnorodnością (oglądamy m.in. kilka wiosek wraz z polami, dwa spore miasta, lasy, góry, zamek, bagna, hale krasnoludów, magiczne sanktuarium czy górzyste pustkowie. Plus oczywiście masę podziemi i lochów). Muzyka Kiryła Pokrowskiego jest zaś absolutnie genialna i można jej słuchać z przyjemnością poza grą, co zresztą szczerze polecam (cały soundtrack można legalnie pobrać ze strony kompozytora).

Divine Divinity to zajebisty, lajtowy erpeg - długi, klimatyczny i daje dużą swobodę. Mnie się ta gra bardzo podoba, choć przyznam, że końcówka, która jest właściwie czystą H'n'S-ową napierdalanką bez żadnych questów, może być męcząca. Ale da się to przeżyć, a cała reszta gry mocno to wynagradza. Jeśli jeszcze komuś nie przeszkadza system walki rodem z Diablo, to tym bardziej polecam. Warto.

wtorek, 11 grudnia 2012

Och, jak mrocznie... Co, że nie?

Masa błędów w oświetleniu i niestety za mało zaakcentowana błyskawica z lewej (widzicie ją w ogóle?). Ale znów nauczyłem się trochę nowych rzeczy w GIMPie, więc ogólnie bilans na zero... No, może malutki plusik :)


piątek, 7 grudnia 2012

KSIĄŻKA: Justin Cronin - "Przejście"

© Albatros 2011
Slogany reklamowe na okładkach niniejszej powieści są szumne jak zwykle. Sam Stephen King jest patronem i jakoby ją uwielbia, zaś Ridley Scott trzyma w ręku prawa do jej ekranizacji i podobno kiedyś nawet takową nakręci. Rzecz porównuje się z Bastionem wspomnianego Kinga. Czy mamy więc do czynienia z literackim objawieniem, o czym chce nas przekonać wydawca? Trzeba sobie od razu powiedzieć, że nie. Co nie zmienia faktu, że Przejście Justina Cronina to kawał solidnej i całkiem interesującej lektury w klimatach postapokaliptycznych.

Całość składa się jakby z trzech części. Pierwsza to czasy nam współczesne; jest niezmiernie wielowątkowa i poznajemy z niej wszystkie postaci, które będą miały wpływ na przyszłe wydarzenia książki. Ilość bohaterów i przeskoków w czasie oraz przestrzeni może przytłaczać, ale warto przebrnąć przez te dwieście stron. Wszystkie wątki splatają się potem w jednym miejscu: tajnej bazie wojskowej w Kolorado, gdzie sytuacja wymyka się spod kontroli i broń biologiczna, nad którą tu pracowano, wyrywa się na wolność. Tu ma początek epidemia wirusa, który zamienia ludzi w krwiożercze potwory; epidemia szybko obejmująca całe Stany Zjednoczone. Mamy okazję obserwować początek końca ludzkości, przynajmniej tak się wydaje.

Część druga to przeskok w czasie o ponad dziewięćdziesiąt lat. Wirole, czyli ofiary wspomnianego wirusa, opanowały świat. Przynajmniej tak to wygląda z perspektywy garstki ludzi, gnieżdżących się w małej enklawie zwanej Kolonią. Jej mieszkańcy mają tu wysoki mur wokół swej siedziby, pola uprawne, bydło i na tyle elektryczności, by starczyło na mocne reflektory, których światło odstrasza wiroli. Nie wiedzą, czy poza ich grupą ktoś przeżył. Poznajemy więc nowych bohaterów, codzienne życie ich społeczności, sposoby radzenia sobie z panującą sytuacją. Cronin wprowadza tu znów sporo wątków, również obyczajowych, często też zagłębia się w psychikę swoich postaci. Ta sekwencja jest najdłuższa, liczy około pięciuset stron i przyznać trzeba, że zaczyna szybko nużyć czytelnika. Akcja przyspiesza dopiero pod koniec, gdy w enklawie pojawia się dziwna, cicha dziewczyna, mająca tajemnicze powiązania z katastrofą sprzed prawie stu lat.

I w końcu ostatnie dwieście stron można uznać za część trzecią. Bohaterowie, czyli grupka renegatów z Kolonii plus Amy, owa dziewczyna-przybysz, są zmuszeni wyruszyć w podróż. Chcą dotrzeć do miejsca, w którym wszystko się zaczęło, czyli do owej feralnej bazy wojskowej w Kolorado. Ten fragment książki to przeciwieństwo poprzedniego, akcja w końcu rusza się z jednego miejsca, rozpoczyna się droga, czyli najbardziej klasyczny element fabuł postapokaliptycznych. Czytelnik dostaje więc opuszczone, zrujnowane miasta, walki z wirolami, zdobywanie zapasów, w końcu – spotkania z innymi grupami ocaleńców. Jest dynamicznie, pojawiają się interesujące twisty fabularne, innymi słowy: czyta się to świetnie.

Podstawową wadą Przejścia jest niestety rozwlekłość. Jak wynika z prostej matematyki, wspomniane wyżej sekwencje, na które można powieść podzielić, składają się na ponad siedemset stron całości. Przy czym część środkowa, zasadniczo najmniej ciekawa, jest zarazem najdłuższa. Cronin pisze interesująco, ale często zbytnio się wgłębia w sprawy, które albo nie są zbyt zajmujące dla czytelnika (przeszłość bohaterów drugo- i trzecioplanowych, ich psychika), albo dałoby się je po prostu przekazać zwięźlej. Nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że książkę możnaby śmiało okroić o jakieś dwieście stron bez istotnych strat dla całokształtu. W obecnej formie jest to powieść, którą nie każdy czytelnik przeczyta do końca, zraziwszy się zwłaszcza przydługą częścią środkową.

Czy w takim razie warto? Mimo wszystko tak, to nie jest zła powieść, co najwyżej nierówna i momentami męcząca. Pierwsze i ostatnie dwieście stron jest znakomite, a w tej nieszczęsnej części środkowej też się od czasu do czasu coś ciekawego wydarzy, więc tragedii nie ma. Przejście nie jest zbyt oryginalne, ani fabularnie, ani pod względem konstrukcji postaci, i na pewno nie jest ósmym cudem świata, jak chciałby wydawca, ale jest za to solidnym czytadłem. Autor potrafi dobrze oddać atmosferę świata po apokalipsie, różnicuje też narrację, wplatając w nią fragmenty pamiętników, listy, treść dokumentów rządowych... Należy też dodać, że po skończeniu czytania ma się ochotę poznać ciąg dalszy (twórca ma plany napisania trylogii), a to bardzo ważne. Podsumowując: książka dla odbiorców cierpliwych, niezrażających się nadmiernie rozdmuchaną objętością, a także dla miłośników postapokalipsy, bo ci dostaną tu dla siebie najwięcej. Reszta powinna raczej spojrzeć w inną stronę.

czwartek, 6 grudnia 2012

50's sci-fi

Oooo, ludkowie. Ta obróbka rysunków na kompie zaczyna się mnie podobać. Trochę tu może za dużo różnych technik użyłem i całość może być kapkę nieposkładana, ale za to nauczyłem się miliona rzeczy. Są błędy oczywiście, choćby w perspektywie, ale liczę, że nie rzucają się strasznie w oczy :) Endżoj.


piątek, 16 listopada 2012

Ja piórkuję!

Od zawsze zastanawiałem się, jak to jest rysować piórkiem, jak to czyni duża ilość pro komiksiarzy. Ale jakoś nigdy ta ciekawość nie była na tyle silna, bym ruszył dupę i w końcu spróbował... Aż z opresji wybawił mnie Michaś, który wyhaczył piórko, którego nie trzeba maczać co chwilę w tuszu, bo zasilane jest z nabojów. I zaraz sobie takie piórko kupił, pobawił się nim, po czym dziś dał mi spróbować, jak się tym ustrojstwem rysuje. Wrażenia? Bez szału. To znaczy, bardzo fajnie nakłada się grubsze kreski, na tym polu piórko przewyższa precyzją marker (wiadomo) i jest fajnie. Ale z cienkimi kreskami jest kiepsko; owszem, da się je robić, ale trzeba się na tym skupiać, a i tak częściej mi nie wychodzą, niż wychodzą. Jako wielbiciel gęstego i cienkiego sianka - wymiękam. Zostaję przy cienkopisach.


wtorek, 6 listopada 2012

Halloween - bardzo spóźniony wpis

O matko, ale się przy tym namęczyłem. Praca z warstwami w GIMPie, przeróbka zdjęcia cmentarza (jest tutaj) do wersji wyglądającej z grubsza jak rysunek, wycinanie postaci, łączenie tego... Narysowanie samego szkieletora było z tego najłatwiejsze. Całość miała być na Halloween, ale, jak widać, nie wyrobiłem. Efekt idealny nie jest, ale śmiem twierdzić, że przynajmniej jest interesujący. No i nauczyłem się sporo nowych rzeczy przy tym eksperymencie, zadowolony jestem.


wtorek, 23 października 2012

Hot Demon Lady from Hell

Trochę się przy tym namęczyłem, choć pewnie na to nie wygląda. Chciałem spróbować czegoś nowego, stąd eksperyment z tłem... Efekt mi się średnio podoba, ale jeszcze czegoś popróbuję w tym kierunku.


czwartek, 11 października 2012

Mroczni łowcy demonów. Fuck yeah!

Ostatnio (i przedostatnio też) zrobiła się moda na takie postacie. Łowca demonów / potworów / wampirów / poborców podatkowych. Tajemniczy, małomówny, obowiązkowo odziany w czerń (często płaszcz) i z mroczną przeszłością, zazwyczaj związaną z tym, na co poluje. Używający rozmaitych cieszących oko gadżetów. Brzmi znajomo, nie? Na pewno widzieliście to dziesiątki razy. Mamy to w książkach (Wiedźmin Sapkowskiego, Mroczny zbawiciel Žambocha), grach (Dante z Devil May Cry, ród Belmontów z Castlevanii czy... łowca demonów w Diablo III), anime (Vampire Hunter D) i kinie. Sporo tego. Ja tym razem akurat chcę skupić się na filmach; a jako że mam do tego archetypu słabość, to lecimy z małą przekrojówką.

Pod tytułami filmów macie linki do fajnych montaży najlepszych scen z danego dzieła bądź po prostu trailerów. Klikajcie.



Don "The Dragon" Wilson jako ostatni z rodu zwalczającego wampiry. Film mocno taki sobie, jak to zazwyczaj u tego pana, ale co zrobić, trailer mnie zachęcił i wypożyczyłem to kiedyś na VHS (czyli dawno). Zachwycony nie byłem. Cóż, przynajmniej Nocny łowca może pochwalić się tym, że jest starszy od Blade'a.



Nie ma się co rozpisywać, bo wszyscy znają i lubią. A przynajmniej powinni. Znakomite dwie pierwsze części i dużo gorsza trzecia, ale całość trylogii to już klasyka. Prawdziwa odskocznia Snipesa do popularności, i trza przyznać, że tym tytułem zasłużył. Pół-wampir chodzący bez szwanku w świetle dziennym eksterminuje full-wampiry. Awesome.



Mało znany, a ciekawy film. Wariacja na temat klasycznego eposu, ale w realiach ni to fantasy, ni to post-apokalipsy. Specyficzne stroje, zbroje i broń. Bardzo fajny Lambert, udał się w roli zabójcy potworów nękanego wewnętrznymi demonami. Dodatkowo ma białe włosy i miecz na plecach, wypisz-wymaluj Geralt. Całość idealna nie jest, ale warto znać. Produkcja ludzi od kinowych i telewizyjnych ekranizacji Mortal Kombat, co widać i słychać.



Specyficzne anime od twórców Ninja Scroll, równie krwawe, ale bez rozbieranek. Realia to post-apokalipsa i prymitywizm technologiczny, wizualnie jakby powrót do renesansu. Bohater to dokładnie ten typ, jaki opisałem we wstępie, ciężko coś tu dodać, zresztą D jest w dużym stopniu tylko w tle. Większe role mają "zwykli" ludzie oraz para zakochanych - wampir i kobieta. Podobało mi się, choć wspomniany romans nieco zbyt łzawy jak dla mnie.



Bardzo kiczowaty film, w pozytywnym znaczeniu. Nie bierze sam siebie na poważnie i to jest jego siła, bo wyszedł wspaniały pastisz starego kina grozy z okolic lat 30-tych. Mamy tu piękne nawiązania do ekranizacji Draculi, Frankensteina i wszelakich wilkołaków z tego okresu, plus gościnnie Mr. Hyde. Główny bohater fajny i z mnóstwem gadżetów, mniej mroczny niż zwykle, ale zapewnia widowiskowość, że hej. Wizualnie cukierek, polecam scenę ataku trzech wampirzyc na wieś o świcie - cudo!



Bohater z kart prozy Roberta E. Howarda został ożywiony na ekranie parę lat temu. Filmu wciąż nie widziałem, zamówiłem ostatnio na blu-rayu i płyta przyszła w kawałkach... Cóż, wszystko przede mną, w każdym razie dzieło opinie ma znakomite, trailery bardzo zachęcają, a główny bohater jest mroczny jak trzeba. Może się okazać, że to jeden z lepszych fimów w tym zestawieniu. Kiedy już go obejrzę.



Ekranizacja koreańskiej (są inne?) manhwy, znanej i u nas. Post-apo, wampiry są tu osobną rasą, a nie nieumarłymi, ale potrafią zarażać ludzi i wtedy powstaje już coś, co przypomina "nasze" wąpierze. Główny bohater to tytułowy kapłan, który zrywa się ze smyczy futurystycznej wersji kościoła chrześcijańskiego. Rozdarty, tajemniczy, zabójczy w walce - standard. Fajnie się ogląda, ogólnie polecam, choć cudów oczywiście nie oczekujcie.



A oto i kolejny przedstawiciel opisywanego tu trandu, czyli nadchodzący początkiem roku 2013 film o dorosłych Jasiu i Małgosi. Znów lżejsze potraktowanie tematu, ale mroku chyba nie zabraknie, a trailer, jak już kiedyś pisałem, wygląda wspaniale. Czekam na to od cholernie dawna i liczę, że się nie zawiodę. Oby.

Jak wspomniałem wyżej, niezmiernie lubię opisywany tu archetyp postaci i póki co, nie znudził mi się on. Czyli czekam na kolejne filmy, a także komiksy, książki i gry z takimi bohaterami. Bo są fajni, choć dziś już niezbyt oryginalni :)

piątek, 5 października 2012

GRA: "Deus Ex: Human Revolution" (PS3, 2011)

© Eidos Montreal / Square Enix 2011
Pierwszy Deus Ex z 2000 roku to moja ulubiona gra wszechczasów. Sequel, czyli DE: Invisible War, też bardzo lubię, choć rzeczywiście, jak możecie wszędzie wyczytać, jest dużo słabszy od oryginału (ale daleko mu do gry złej). Natomiast Eidos postanowił, po dłuższej przerwie zresztą, wskrzesić tę serię i stworzyć prequel. Gra ukazała się mniej więcej rok temu, ale w moje łapki wpadła o wiele później (o dziwo). Natomiast powiem od razu, że po ukończeniu DE: Human Revolution (idiotycznego polskiego tłumaczenia podtytułu używać nie zamierzam) zastanawiam się, czy nie mam teraz DWÓCH ulubionych gier wszechczasów.

Human Revolution to jedno wielkie wyznanie miłości skierowane do oryginalnego Deus Exa przez Eidos Montreal, twórców nowej gry. Nawiązań jest więcej niż myślałem, a powiem szczerze - bałem się, że nowi developerzy raczej odżegnają się od pierwowzoru i oleją starych fanów, niż zechcą zrobić im dobrze. Niepotrzebnie. Okazało się, że związek między tamtą grą a prequelem jest dość ścisły, i to na najróżniejszych poziomach: pojawiają się znani NPCe lub wzmianki o nich (Bob Page, Manderlay, Tracer Tong), w radiu nadawana jest muzyka z DE1, a w jednym miejscu temat muzyczny z tego ostatniego gwiżdże nawet jeden bezdomny! Jestem też bardzo miło zaskoczony, że w czasach upraszczania w grach wszystkiego i coraz prymitywniejszej rozrywki w tej branży, ktoś pokusił się o wydanie gry ambitniejszej, głębszej, zawierającej niemal wszystkie zalety oryginału sprzed 11 lat. Generalnie rdzeń gameplayu pozostawiono bez zmian, czyli mamy miks skradania, strzelania, RPG i hakowania, jest używanie cyberwszczepów, są różne drogi umożliwiające wykonanie tego samego zadania, są spiski na wysokich szczeblach... Jest dobrze i znajomo.

Teraz o zmianach. Przyznam, że rewolucji (nomen omen) wielkiej nie ma, ale to dobrze, bo stary Deus to i tak gra niemal idealna. Poza oczywiście grafiką (notabene śliczną, a przy tym genialne są projekty graficzne właściwie wszystkiego, od broni, przez zbroje i pojazdy, po budynki), to ze zmian kosmetycznych mamy poprawione AI strażników (ale po ponad dekadzie to chyba normalne?) oraz - tu mniej kosmetycznie - rozbudowany bardzo haking, o wiele bardziej interaktywny i wymagający, niż to drzewiej w tej serii bywało. Reszta zmian to elementy już będące bardziej znakiem dzisiejszych czasów, czyli przyklejanie się do osłon, znacznik na ekranie, kierujący dokładnie gracza w miejsce następnego celu misji, a także udostępnienie nam od razu pełnych map każdego obszaru, bez konieczności poznawania go kawałek po kawałku (choć to ułatwienie akurat ma uzasadnienie fabularne). Najgorszą i wielokrotnie krytykowaną przez weteranów DE nowością są nie dające się uniknąć walki z bossami, tzn. chodzi mi o to, że te konfrontacje da się przeprowadzić wyłącznie siłowo, a nie można jakoś bardziej subtelnie (pamiętny motyw z DE1, kiedy zdobyliśmy wcześniej hasło wyłączające Gunthera Hermanna i nie musieliśmy z nim walczyć). Ale to i tak niespecjalnie mi przeszkadzało...

Ogólnie, mimo pewnych wad, jest bardzo dobrze. Natomiast ficzerem, za który naprawdę pokochałem Human Revolution (nie, żebym nie kochał go za resztę licznych zalet) stało się potraktowanie w grze problemu cyberwszczepów i, szerzej, tzw. transhumanizmu. Od początku do samego końca jest to w świecie DE:HR temat numer jeden, gdyż świat ten stoi u progu wielkich zmian - rozwija się i upowszechnia technologia bionicznych ulepszeń ludzkiego ciała, czyli owych wspomnianych wszczepów. I twórcy naprawdę postarali się, by pokazać nam wszelkie możliwe konsekwencje takiego stanu rzeczy - psychologiczne, społeczne, moralne, filozoficzne, technologiczne i cholera wie, jakie jeszcze. I, co równie ważne, zrobili to w sposób nienachalny, niejako w tle, ale jeśli ktoś ma ochotę trochę nad tym wszystkim pomyśleć i rozważyć, czy byłby przeciw ulepszaniu ludzkiego ciała, czy może za, to wyciągnie z HR o wiele więcej. Graczowi niczego się tu nie narzuca, nie mówi mu się, która opcja jest "lepsza"; możemy sami zdecydować, czy popieramy przekonania przeciwników wszczepów, pikietujących pod klinikami L.I.M.B., czy raczej solidaryzujemy się ze zwolennikami, czyli choćby pacjentami tychże klinik. Super sprawa. Inna rzecz, że na gameplay to właściwie nie wpływa.

Ogólnie gierka urwała mi dupę pod większością względów, po prostu uwielbiam tę futurystyczną skradankę i niezmiernie się cieszę, że Eidos nie odżegnał się od korzeni serii. Wizualnie tytuł mnie zmiażdżył (najbardziej chyba wygląd wszczepów, design Hengshy oraz lokacja z finalnym bossem), muzycznie również (soundtrack Michaela McCanna zasługuje na piątkę z plusem, słucham również poza grą), a i pod niemal każdym innym względem dostarczył niemałej satysfakcji. Adam Jensen to godny następca JC Dentona na stołku głównego bohatera, ma charyzmę, charakter, daje się lubić i genialnie dobrano mu głos. Aż nie wiem, za co jeszcze mógłbym Human Revolution pochwalić, dla mnie to ewidentnie gra roku 2011 i znakomite pociągnięcie klasycznej franczyzy, a także pozycja, która upewniła mnie, że Deus Ex to moja ulubiona seria gier. Polecam strasznie, zwłaszcza fanom dobrego sci-fi, cyberpunku i skradanek. Grajta!

czwartek, 27 września 2012

FILM: "Resident Evil - Retrybucja"

"Resident Evil: Retrybucja" (Resident Evil: Retribution) (2012)
Reżyseria: Paul W. S. Anderson
Scenariusz: Paul W. S. Anderson
Obsada:  Milla Jovovich, Michelle Rodriguez, Kevin Durand, Sienna Guillory, Shawn Roberts, Aryana Engineer, Li Bingbing

© Constantin Film / Screen Gems 2012
Jestem fanem tej serii od początku, choć wiem doskonale jakie opinie zbierają wszędzie te filmy. Jednak kij z krytykami, ja zawsze świetnie się na Residentach bawiłem i na każdą kolejną część szczerze czekam. Owszem, nie mają one niemal nic wspólnego z serią gier, na których się niby opierają, tylko tytuł i dużo nazw własnych, parę podpatrzonych wątków itd., ale to też mi nie przeszkadza - traktuję filmy i gry jako zupełnie osobne uniwersa. Wymagań dużych w tym temacie nie mam, dlatego tym bardziej mi smutno, gdy muszę przyznać, że Resident Evil - Retrybucja to najsłabsza jak dotąd odsłona serii.

Mam z tym filmem dwa problemy. Po pierwsze, nigdy jeszcze w tej franczyzie nie było tak prymitywnej konstrukcji fabuły, jak w tu pierwszej połowie seansu. Pomijając sekwencję otwierającą, mamy tu tylko schemat idziesz - rozwalasz potwory - następne pomieszczenie - rozwalasz potwory - następne... itd. To się po prostu rzuca w oczy, bo w kompleksie, w którym toczy się akcja widzimy kilka poligonów udających duże miasta z całego świata, i bohaterowie muszą przejść przez wszystkie, a w każdym coś czyha. Ja nie twierdzę, że poprzednie części miały ambitną fabułę, ale tutaj scenarzysta przegiął. Na szczęście druga połowa jest już pod tym względem lepsza, czyli trzyma mniej więcej poziom prequeli.

Druga sprawa to rzecz nawet gorsza. Otóż to wszystko, a mówię o piątej części zarówno samodzielnie, jak i na tle poprzednich odsłon, powoli przestaje się trzymać kupy. Anderson niesamowicie mnoży w Retrybucji mindfucki, jakby zachciało mu się przebić pod tym względem Matrixa i Incepcję razem wzięte. Ciągle wprowadza nowe elementy do fabuły, a jednocześnie nie dopowiada starych, lub wręcz te stare neguje. Nagle okazuje się, że wróg to już nie Umbrella, tylko Red Queen, Wesker to znienacka sprzymierzeniec (no, specyficzny), większość pomagierów Alice z poprzednich części występuje teraz jako złe klony i tylko zmienia się im oprogramowanie, jednak jakimś cudem Jill jest jedyna i oryginalna i tylko nosi tę idiotyczną broszę, która wyprała jej mózg... Nie wiadomo, którą to już wersję Alice oglądamy, bo wszędzie nic, tylko klony. Do tego oczywiście znowu mamy nową ekipę bohaterów drugoplanowych, kompletnie z dupy, a starzy gdzieś znikają (Chris i Claire oraz K-Mart). To wszystko sprawia, że bardzo słabnie ciągłość między częściami, już nie bardzo wiadomo kto jest kim i o co biega; to znaczy wiadomo, owszem, to nie fizyka kwantowa, ale robi się to po prostu słabe. Jasne, twisty fabularne są zazwyczaj fajne, ale tu moim zdaniem pan reżyser przekombinował. Robił to już wcześniej w tej serii, ale nie na taką skalę i mnie to nie podeszło.

Ale nie jest tak, że cały film jest do bani. Wciąż są tu elementy, które tak lubię w tej serii, czyli mocne akcje, widowiskowość, klimat post-apo/zombie, wciąż zajebista Milla jako Alice, komiksowość... Dostajemy naprawdę niesamowite sekwencje, np. puszczony od tyłu wstęp na napisach początkowych; scenę w olbrzymiej hali, gdzie transportowane są klony; symulację epidemii tokijskiej (początek RE4: Afterlife się kłania); sceny zalewania miast-poligonów, czy wynurzenie się olbrzymiej łodzi podwodnej spod lodu dokładnie na trasie ucieczki bohaterów. Jest na co popatrzeć. Do tego naprawdę kopiące po dupie sceny akcji, zwłaszcza Alice rozkładająca zombie w oświetlonym na biało korytarzu mnie zachwyciła, ale niezły był też pościg czegoś w rodzaju mega-lickera za bohaterami uciekającymi samochodem, tudzież finałowy pojedynek Alice kontra Jill. Poza tym nie wszystkie zjechane przeze mnie powyżej mindfucki są złe, znalazła się tu też odrobinka głębi, Retrybucja potrafi ogólnie dostarczyć widzowi takiemu jak ja nieco satysfakcji. Jest jednak gorzej, niż w częściach poprzednich. Jeśli ktoś chciałby się przekonać do filmowego Resident Evil, to najnowsza część zdecydowanie dobrą pozycją do tego celu nie jest. Dla oddanych fanów serii.

środa, 26 września 2012

FILM: "Niezniszczalni 2"

"Niezniszczalni 2" (The Expendables 2) (2012)
Reżyseria: Simon West
Scenariusz: Richard Wenk, Sylvester Stallone
Obsada: Sylvester Stallone, Jason Statham, Jet Li, Dolph Lundgren, Chuck Norris, Terry Crews, Randy Couture, Liam Hemsworth, Jean-Claude Van Damme, Bruce Willis, Arnold Schwarzenegger, Scott Adkins

©  Nu Image / Millennium Films / Lionsgate 2012
Pierwsi Niezniszczalni to jeden z moich ulubionych filmów roku 2010, był jak spełnienie marzeń (obsada of kors), a w dodatku był po prostu zajebistym filmem akcji. W związku z tym sequel był z automatu w absolutnej czołówce wyczekiwanych przeze mnie tytułów w roku bieżącym. No bo tylko pomyślcie... Arnold i Willis mieli brać udział w akcji. Miał być Van Damme i Norris, a także Scott Adkins (yay!). Ten ostatni miał mieć pojedynek ze Stathamem, a Van Damme ze Stallonem. No kosmos. No i film wyszedł rzeczywiście zajebisty i bardzo sympatyczny, ale chyba przez te dwa lata zbytnio napompowałem sobie oczekiwania.

Wadą Niezniszczalnych 2 jest chyba to, co stanowi zarazem jej główny selling point, czyli za dużo gwiazd w jednym miejscu. Bo w rezultacie nie wszystkie dostają tyle czasu, ile bym chciał. Tak jak poprzednio, najwięcej zgarnia dla siebie Stallone i Statham, ale już reszta ekipy nie za bardzo. Owszem, autorzy próbują obdzielić wszystkich aktorów uwagą jako tako sprawiedliwie (poza wspomnianymi panami S. & S.), ale wychodzi to średnio i mam wrażenie, że w części pierwszej było lepiej. (Ja już nie mówię o Jecie Li, bo on i tak nie chciał zagrać w tym filmie). Pokrzywdzony na tym polu najbardziej jest chyba Randy Couture, który ani w dialogach nie ma nic konkretnego (w jedynce były jego liczne terapie i hipochondria), ani żadnej pamiętnej zadymy (poprzednio walczył 1 na 1 ze Stevem Austinem). Poza tym twórcy chyba nieco przesadzili z ilością mrugnięć do widza związanych z poszczególnymi gwiazdami. One są, owszem, fajne, ale zużyto za jednym zamachem chyba wszystkie żarty, jakie da się na tym polu wymyślić, więc kolejna część powinna już sobie takie rzeczy odpuścić.

Jednak moje największe rozczarowanie związane z nowymi Niezniszczalnymi to niewykorzystany potencjał niektórych aktorów. Chodzi mi o wspomniane na wstępie pojedynki Stallone vs Van Damme oraz Statham vs Adkins. Oba o wiele za krótkie, mało widowiskowe, a ten drugi dodatkowo chujowo oświetlony. Ja wiem, że Stallone to już dziadek, ale w świetnej formie i dużo pokazał w pierwszej części, więc potrafi. Van Damme zaimponował mi brutalnymi walkami w ostatnim Uniwersalnym Żołnierzu, więc też dałby radę powalczyć dłużej i "mocniej". Z kolei spierdolenie naparzanki Stathama z Adkinsem w ogóle nie ma usprawiedliwienia, bo obaj są młodzi i u szczytu formy, a potrafią robić niesamowite rzeczy... których w tej scenie nie robią. W dodatku podczas ich pojedynku mamy najgorsze zdjęcia, jest ciemno i gówno widać. Bardzo czekałem na ten moment i zawiodłem się strasznie.

No dobra, marudzę, ale wynika to z mojej sympatii do tej serii, po prostu chciałbym, by te filmy były zajebiste pod każdym względem. Jednak nie zrozumcie mnie źle, to jest, tak czy owak, genialne kino akcji. Ilość strzelanin, walk, rozpierduchy na centymetr taśmy filmowej sięga rekordowych ilości, bohaterowie są fajni (Dolph bardzo zyskał w porównaniu do poprzedniego występu), fabuła prosta i sprzyjająca zadymom, humor niezły i nawiązujący do karier aktorów... No i ta obsada. W jednym miejscu Stallone, Schwarzenneger, Willis, Statham, Van Damme, Lundgren, Norris, Li, Adkins - czy ja muszę coś dodawać? To naprawdę jest spełnione, przynajmniej w dużym stopniu, marzenie nie tylko z dzieciństwa, ale i z całego życia (bo nadal masowo oglądam filmy z tymi aktorami). Dlatego nie przywiązujcie zbytniej wagi do tych wymienionych przeze mnie minusów, tylko ogarnijcie tę orgię destrukcji. Polecam bardzo; miłośnicy takiego kina na pewno się nie zawiodą.

poniedziałek, 24 września 2012

Hansel i Gretel? WTF?

A propos wspomnianej niedawno przeze mnie tendencji przenoszenia na duży ekran klasycznych baśni, ale w wersjach "dorosłych", oto kolejna taka pozycja. Hansel & Gretel: Witch Hunters. Czekam na to od roku, bo wytwórnia drastycznie opóźniła premierę; teraz będzie dopiero na początku 2013. Trailer pojawił się niedawno i powiem, że nie zawiódł mnie ani trochę - dokładnie tak to sobie wyobrażałem! Jaram się.



Jednak niniejszy wpis nie powstał tylko dlatego, by pokazać Wam trailer, który i tak pewnie widzieliście. Chodzi raczej o polskie tłumaczenie tytułu... Widziałem ostatnio ów zwiastun w kinie i okazuje się, że nasza wersja zwać się będzie Hansel i Gretel: Łowcy czarownic. Hansel i Gretel. Co to ma, kurwa, być? Cała przewrotność tytułu i jego kulturowe umiejscowienie tym samym idą się u nas jebać. Ilu widzów w ogóle skuma, że chodzi tu o dorosłe wersje Jasia i Małgosi, które po doświadczeniach z dzieciństwa trudnią się profesjonalnym tępieniem wiedźm i innego tałatajstwa?

Czy jest coś złego w tytule Jaś i Małgosia: Łowcy czarownic? Co, może zbyt niepoważnie brzmi? No ja pierdolę. To zróbcie Jan i Małgorzata, też fajnie wg mnie. I oddaje progresję wiekową bohaterów :) Ech, żal.pl ogólnie.

FILM: "Królewna Śnieżka i Łowca"

"Królewna Śnieżka i Łowca" (Snow White and the Huntsman) (2012)
Reżyseria: Rupert Sanders
Scenariusz: Evan Daugherty, John Lee Hancock, Hossein Amini
Obsada: Kristen Stewart, Charlize Theron, Chris Hemsworth, Sam Claflin

© Universal Pictures
Baśnie ostatnio wróciły na ekrany, ale w odświeżonych, "dorosłych" wersjach. Czyli w zasadzie nie są to już baśnie, tylko rodowita fantasy :) Nie inaczej jest z Królewną Śnieżką i Łowcą, nową ekranizacją klasyki: jest to naprawdę wypasiony, duży film fantasy, ośmielę się powiedzieć nawet, że to najlepsza pozycja z tego gatunku od czasu Władcy pierścieni Jacksona. Tyle że, no... posiada jeden słaby element, który ciągnie film w dół, niestety. Ale jeśli dacie radę przymknąć na to oko, to czeka Was niezła jazda.

Zła królowa, która nosi tu imię Ravenna, jest w tej wersji mistrzynią złej magii, potrafi tworzyć fantomy, iluzje, zamieniać się w stado kruków i cholera wie co jeszcze. Śnieżka jest całkiem silną postacią, ma jaja i pod koniec filmu nawet wdziewa zbroję, by wziąć udział w finalnej bitwie (bo jest bitwa, a co). Łowczy jest przefajny, taki sympatyczny nieokrzesaniec, ale z sercem i honorem, ładnie wymiata toporem i nożami. Jest też jakieś książątko, też klawy młodzian, wymiata dla odmiany za pomocą łuku, czyli robi za śnieżkowego Legolasa. No i krasnoludki wreszcie, które przybrały tu postać krasnoludów raczej (w oryginale w nazwie nie ma różnicy, ale polscy fani fantasy wiedzą, że różnica jest), czyli są rubaszne, niepoprawne i lubią bijatyki. Wszystko to zaś okraszone jest wspaniale zrobionymi motywami również rodem z fantasy, czyli pojawia się wielki troll, mroczny, żyjący las tętniący złem, drugi las, dla odmiany pełen dobrej magii, jest bitwa i mniejsze potyczki... Jest wszystko co trzeba. A strona wizualna to taki miód, że proszę siadać, np. wspomniane leśne sanktuarium to najlepszy magiczny las, jaki w życiu widziałem.

Aktorsko też jest w większości świetnie; Charlize Theron kradnie cały film jako Ravenna, a po piętach depczą jej Hemsworth (Łowca) oraz epicka ekipa masterów jako krasnoludy: Ian McShane, Ray Winstone, Bob Hoskins, Nick Frost... Jest na co popatrzeć. Ale gdzie tu sama Śnieżka, zapytacie. I tu jest pies pogrzebany, bo właśnie Śnieżka, czyli Kristen Stewart, to ten wspomniany na wstępie słaby element filmu. Panna owa jest po prostu nijaka, nie przez cały czas na szczęście, ale wystarczająco często. Ma też pewien szczegół urody, który moim zdaniem kładzie ją jako aktorkę: martwe oczy. To znaczy przez jedną połowę czasu są martwe, a przez drugą - zbolałe. No i posiada nasza "Bella" sporo drewnianych po prostu scen. Nie wiem, jak ona grała w Zmierzchu, ale zamierzałem dać jej szansę, bez hejtowania związanego z jej najsłynniejszą rolą. Niestety szansę ową zmarnowała i trochę popsuła mi film, bo to w końcu główna bohaterka... Na szczęście wszystko inne wynagradza mi ten jeden zgrzyt.

Ogólnie polecam bardzo, naprawdę dobry i wysokobudżetowy film fantasy, a to jednak rzadkość w kinach dzisiaj, tylko Conan był rok temu (Harry'ego Pottera nie liczę). Po sukcesie Władcy pierścieni liczyłem na wysyp fantasy na dużym ekranie, a tu nadal posucha. Królewna Śnieżka i Łowca ładnie wypełnia tę próżnię, przynajmniej troszeczkę... Dobry film.

piątek, 21 września 2012

FILM: "The Amazing Spider-Man"

"The Amazing Spider-Man" (The Amazing Spider-Man) (2012)
Reżyseria: Marc Webb
Scenariusz: James Vanderbilt, Alvin Sargent, Steve Kloves
Obsada: Andrew Garfield, Emma Stone, Rhys Ifans, Denis Leary, Martin Sheen, Sally Field

© Marvel Entertainment / Columbia Pictures 2012
Co tu dużo gadać, byłem sceptycznie nastawiony do tego rebootu. Lubiłem wizję Raimiego i żal mi było zmiany obsady i reżysera. Jako fan Pajączka musiałem jednak do kina się wybrać i dać szansę nowej wersji. No i, cholera, muszę powiedzieć, że obecnie trylogia Raimiego wydaje mi się miałka, a nowa odsłona kupiła mnie całkowicie, choć idealna nie jest. Panie i panowie, oto The Amazing Spider-Man.

Tak naprawdę to reboot wygrywa z dziełem Raimiego w większości aspektów; dopiero kiedy mam porównanie widzę, że filmy z Maguirem, Dunst i całą resztą są, no, nienajlepsze. To znaczy akcje ze Spider-Manem i jego adwersarzami są świetne, ale część, że tak powiem, obyczajowa, jest łzawa i nudna... Jedynym wyjątkiem była historia Octaviusa w drugiej części oraz Sandmana w trzeciej. A są to przecież czarne charaktery. Relacje Parkerów, Mary Jane (totalnie zjebana postać u Raimiego) oraz Harry'ego Osborna są pozbawione ikry niestety, a sam Peter to płaczliwa ciota oraz fajtłapa (a powinien być raczej nerdem i outsiderem).

Tymczasem reżyser Marc Webb zrobił wszystko jak należy, Parker nie jest pizdą, Gwen Stacy daje radę i nie trzeba jej ratować co pięć minut, wujek Ben rozmawia jak człowiek, a nie tylko prawi morały. Strona obyczajowa jest ciekawsza, są tarcia między Peterem a wujostwem, Parker bywa czasem dupkiem, musi dojrzeć itd. Jest to też mroczniejsze, bardziej nowoczesne i przekonujące. Od strony technicznej jest również miodzio, już w poprzedniej trylogii było pod tym względem naprawdę dobrze, ale wydaje mi się, że nowi twórcy lepiej wykorzystują gibkość i szybkość Spideya (Garfield jest zresztą chudy, co bardzo pasuje). Sceny akcji są naprawdę wypasione, a w dodatku okraszone czasem (choć też rzadko, ale częściej, niż u Raimiego) jakimiś sucharami Parkera (wreszcie!). Dr Connors daje się lubić i ma zrozumiałą motywację, choć jego "filozofia" po przemianie w Lizarda jest nieco polewkowa, no ale czego ja oczekuję od dwuipółmetrowego jaszczura. Dla fanów rzucono też parę smaczków w postaci sieciosplotów tradycyjnie będących sztucznym tworem i dziełem geniuszu Petera, wzmianki o Oscorp i Normanie O. (zapewne villain w sequelu). Brak J.J. Jamesona, co trochę boli, ale w sumie Parker jeszcze na tym etapie kariery fotografa nie zaczął... Ogólnie dobrze jest.

Ale jest jeden szkopuł. Niestety widać, że film wpadł w łapy wytwórni, która go niemiłosiernie pocięła. W rezultacie mamy tu niedokończone wątki, jak choćby motyw poszukiwania przez Petera zabójcy wuja Bena, kompletnie urwany w pewnym momencie. Albo pewne rzeczy dzieją się ot tak, znienacka, bez żadnego wprowadzenia, jak choćby związek Parkera i Gwen, który ma jakiś tam początek, ale rozkręca się podejrzanie szybko, oraz - co rzuca się w oczy nawet mocniej - wątek Flasha Thompsona, który przez cały film jest wrogiem naszego bohatera, by znienacka w końcówce być jego kumplem... Jest tam, owszem, jedna scena, gdy składa Peterowi kondolencje po śmierci wuja, ale to nieco za mało jak dla mnie. Ogólnie wygląda na to, że sporo tu powycianano niestety, co szkodzi filmowi. Liczę na wersję reżyserską.

Tym niemniej nowy Spider-Man jest naprawdę zacny, nowy kierunek bardzo dobrze zrobił moim zdaniem tej marce. Niech kontynuują, niech robią sequele - jeśli będą one na podobnym poziomie, co niniejszy reboot (lub lepsze!), to ja będę hepi. Jakby tek jeszcze prawa do ekranowego Pajączka wróciły do Marvela, ech, marzenia...

czwartek, 20 września 2012

FILM: "Faceci w Czerni 3"

"Faceci w Czerni 3" (Men in Black 3) (2012)
Reżyseria: Barry Sonnenfeld
Scenariusz: Etan Cohen
Obsada: Will Smith, Tommy Lee Jones, Josh Brolin, Jemaine Clement, Michael Stuhlbarg, Emma Thompson

© Amblin Entertainment / Columbia Pictures 2012







Z więzienia ukrytego na Księżycu ucieka Boris, straszny skubaniec, którego Agent Kay wpakował do pierdla w latach 60-tych. Kryminalista pała żądzą zemsty na agencie, zwłaszcza, że ten ostatni przy okazji złapania Borisa udaremnił też zaaranżowaną przez niego inwazję obcych na Ziemię. Nasz czarny charakter przenosi się więc w czasie o cztery dekady, by zapobiec złapaniu samego siebie, a zarazem zabić Kaya. I chyba mu się udaje, bo Kay nagle znika w naszej rzeczywistości, i nikt go nie pamięta; zupełnie, jakby nigdy nie istniał. Agent Jay musi więc podążyć za nim, również w kolorowe lata sześćdziesiąte...

Najzabawniejsze, że w zasadzie spodziewałem się chałtury i odcinania kuponów, bo Sonnenfeld od dawna nie miał kasowego hitu i pomyślałem, że chce w prostacki sposób podreperować kieszeń, kręcąc kolejny sequel czegoś, co mu kiedyś wyszło. Czyli, krótko mówiąc, nie oczekiwałem niczego dobrego. Ale cóż, na poprzednich częściach Facetów w Czerni byłem w kinie, to pomyślałem, że podtrzymam tradycję. I doznałem szoku, bo MiB 3 okazało się filmem znakomitym, o wiele lepszym od dennej dwójki, i co najmniej na poziomie części pierwszej. Serio.

Owszem, pierwsze pół godziny jest nierówne, nieśmieszne (gag z Emmą Thompson na pogrzebie Zeda, zgroza), dialogi bohaterów się jakoś nie kleją... Jedynie strzelanina w orientalnej knajpie jest fajna. Reszta nastraja raczej pesymistycznie, aż do momentu, gdy Jay skacze w przeszłość, bo od tej chwili film nabiera rumieńców, że hej. No to po kolei. Świetne są wszelkie smaczki, obrazujące specyfikę lat 60-tych, wygląd organizacji MiB z tamtych czasów, perypetie Jaya jako czarnego, dostatnio ubranego kolesia w epoce aktualnych jeszcze podziałów rasowych... Bombowy jest motyw z Andy Warholem. Cudowny jest Griffin, zakręcony alien, który przebywa równocześnie we wszystkich liniach czasowych i słabo rozróżnia przeszłość, teraźniejszość i przyszłość - wszystkie sceny z nim są znakomite. Obsada bez zarzutu, Smith taki jak zawsze (to nie minus!), Lee-Jones już wyraźnie zmęczony (prawidłowo), Brolin świetnie wypadł jako młody Kay. Dodatkowo wreszcie dowiadujemy się więcej o tym ostatnim, okazuje się nawet, że w młodości już jego życie splotło się z życiem jego czarnoskórego partnera... Wszystko to jest po prostu dobrze zrobione, dobrze zagrane, śmieszy, wzrusza i ogólnie daje radę. Brak wprawdzie dużego potwora na końcu, jak to było dotąd w tej serii, ale nie przeszkadza to wcale. Polecam bardzo.

PS. Efekty 3D jak zwykle naciągane i niepotrzebne, ale z jednym wyjątkiem: Skok Jaya w czasie był absolutnie rewelacyjny, zarówno pod względem zawartości sceny, jak i jakości 3D.

piątek, 14 września 2012

FILM: "The Raid: Redemption"

"The Raid" (The Raid: Redemption) (2011)
Scenariusz i reżyseria: Gareth Evans
Obsada: Iko Uwais, Joe Taslim, Donny Alamsyah, Yayan Ruhian, Pierre Gruno
© PT. Merantau Films / XYZ Films 2011
Grupa niedoświadczonych policjantów z grupy specjalnej rusza na akcję. Jadą do pewnego wieżowca w opuszczonej dzielnicy, gdzie siedzibę ma król lokalnej przestępczości, facet jak dotąd nie do ruszenia. Niby wszyscy wiedzą, że tam siedzi, ale nikt póki co nie kwapił się, by go stamtąd wyjąć... A tu nagle do wykurzenia go wzywa się ekipę żółtodziobów, a prowodyrem akcji jest podstarzały oficer, którego motywacje są nieco podejrzane. Dodatkowo wśród policjantów mamy pewnego gościa (główny bohater właściwie), który odkryje, że ma osobisty powód, by wejść do wspomnianej twierdzy. Ogólnie nad całym przedsięwzięciem unosi się aura tajemnicy i smród jakiegoś przekrętu. Osaczony boss wysyła na gliniarzy swoich zakapiorów, znacznie lepiej znających budynek, i oto na korytarzach fatalnego wieżowca rozpoczyna się walka.

Tak się prezentuje początek indonezyjskiego filmu akcji The Raid: Redemption, który jakimś cudem trafił do polskich kin (i chwała Bogu!), o czym zresztą dowiedziałem się zupełnym przypadkiem (zero promocji, WTF?). Azjatyckie kino akcji, pod wieloma względami najlepsze na świecie i kochane przeze mnie strasznie, nie ma się ostatnio najlepiej w naszym kraju, więc każda premiera cieszy. Zwłaszcza, jeśli film jest tak mocarny! Powiem tak, fabuła do skomplikowanych nie należy (choć ma też interesujące twisty), a cała akcja toczy się w jednym budynku, czyli niby mało ciekawie... Ale no kurwa, jakie tu serwują zadymy, to się w pale nie mieści! Pod względem scen akcji film absolutnie nie ma sobie równych w polskich kinach w tym roku (mówię oczywiście o sztukach walki, bo lepsze strzelaniny to się znajdą, The Raid się na tym nie skupia); choreografia i wykonanie, a także zdjęcia i montaż kopanin są tu na najwyższym poziomie, walki są niesamowite i brutalne, a przy tym trafiają się długie, baaardzo satysfakcjonujące pojedynki. Serio, w naszych kinach czegoś takiego nie widziałem bodaj od czasu Ong Baka (rok 2003, heh). Całość zaś okraszona jest bardzo dobrą, lekko tripującą muzą elektroniczną, sprawdzającą się tu wcale nieźle (Shinoda z Linkin Park maczał tu palce między innymi). Ogólnie srogi film, na swój sposób bardzo prosty, ale i dający masę radości wielbicielom dobrych kinowych oklepek, i to im właśnie w pierwszej kolejności go polecam.

PS. Nowa ekranizacja Sędziego Dredda wydaje się w stu procentach zrzynać fabułę z tego filmu... Bardzo ciekawe :)

czwartek, 13 września 2012

FILM: "Iron Sky"

"Iron Sky" (Iron Sky) (2012)
Reżyseria: Timo Vuorensola
Scenariusz: Michael Kalesniko,  Timo Vuorensola
Obsada: Julia Dietze,  Christopher Kirby, Götz Otto, Peta Sergeant, Stephanie Paul, Udo Kier
© Energia Productions / Walt Disney Studios 2012
Czekałem na ten film kilka lat, pełen podziwu nad możliwościami współczesnej sceny indie. Ta niezależna produkcja rodem z Finlandii, współfinansowana przez fanów z całego świata (głównie Niemcy, Australia oraz ofkors Finlandia) pokazuje, że nawet niewielkimi środkami da się nakręcić całkiem duży film, z niezłymi aktorami, świetnymi kostiumami i efektami specjalnymi itd. I bardzo dobrze, niech takie dzieła powstają, niech publiczność je wspiera finansowo, jeśli warto, bo jakaś alternatywa dla hollywoodzkiej papki niewątpliwie się przyda. (Ja tę papkę też lubię, ale odskocznia jest dobra).

Jeśli jeszcze ktoś nie wie, Iron Sky jest oparty na genialnym w swej prostocie pomyśle, zgodnie z którym w 1945 roku naziole nie tyle przestali istnieć, co zwiali w kosmos, a konkretnie na księżyc. Tam, po ciemnej stronie, założyli sobie kolejną Rzeszę i pompują fundusze w zbrojenia i rozwój technologiczny, by w glorii i chwale wrócić na Ziemię i ją podbić w imię ideałów Hitlera. Mamy czasy współczesne i owi księżycowi hitlerowcy mają nowego Fuhrera, cały aparat militarny rodem z II Wojny Światowej i uczą małe niemieckie dzieci pronazistowskiej propagandy. Film opowiada o ich pierwszej inwazji na macierzysty glob...

Rzecz jasna temat jest, jak można wnioskować z samej fabuły, potraktowany z przymrużeniem oka. I niby z jednej strony Iron Sky to rzeczywiście komedia, z humorem bardzo rozmaitych lotów zresztą, ale z drugiej... Cóż, mamy tu też pastisz kina wojennego, a nawet prześliczną bitwę kosmiczną, ale ten film to przede wszystkim satyra. Nie wynikało to z pierwszych zwiastunów, nie wynikało nawet z tych najnowszych, ale w pierwszej kolejności mamy tu bardzo ostrą i momentami gorzką satyrę na Amerykę oraz współczesną politykę światową i raczej smutne spostrzeżenia co do ludzkiej natury w ogóle. I to jest, moim zdaniem, największa wartość tego dzieła, choć ewidentnie nie wszyscy ją dostrzegają (na seansie miałem ludzi, którzy potraktowali całość jako komedyjkę po prostu). Drugą wartą uwagi rzeczą jest oprawa wizualna, niesamowita jak na dostępne twórcom środki, mogąca konkurować z hollywoodzką w wielu aspektach. Reszta, to jest aktorstwo, humor czy pomysły jest raz lepsza, raz gorsza, ale efekt końcowy naprawdę warto zobaczyć. I przemyśleć. Polecam ostatnią scenę z kamerą oddalającą się od Ziemi...

piątek, 7 września 2012

FILM: "Mroczny Rycerz powstaje"

"Mroczny Rycerz powstaje" (The Dark Knight Rises) (2012)
Reżyseria: Christopher Nolan
Scenariusz: Jonathan Nolan, Christopher Nolan
Obsada: Christian Bale, Michael Caine, Gary Oldman, Anne Hathaway, Tom Hardy, Marion Cotillard, Joseph Gordon-Levitt, Morgan Freeman

© Warner Bros. Pictures 2012
No i oto Krzyś Nolan zakończył swą trylogię o gacku. Nakręcił tym samym kolejny dobry film w swym dorobku, nawet bardzo dobry, choć do tuzów pokroju Memento czy Prestiżu mu daleko. Ale powiem Wam, że nie jestem pewien, czy ów dobry film jest zarazem dobrym Batmanem. I dodam, że w sumie cieszę się, że Nolan kończy z tą postacią, bo po trzecim filmie widzę, że jego metoda w końcu mnie zmęczyła.

Z początku w ogóle nie podobał mi się jego pomysł na Batmana. Batman Początek doceniłem dopiero za drugim obejrzeniem, bo za pierwszym nie podobało mi się Gotham (zbyt "normalne", wolałem gotyckie miasto Burtona), film wydawał mi się przegadany i Scarecrow też mi nie podpasił. Przy drugim seansie spodobała mi się psychologia przede wszystkim, i masa innych rzeczy. Ale nawet dziś, kiedy naprawdę lubię ten film, śmieję się z misji, którą ubzdurała sobie Liga Cieni, czyli starcia z powierzchni ziemi całego Gotham jako "siedliska zepsucia". Co za kicz... Ok., potem był Mroczny Rycerz, który mnie zniszczył. Do wizji reżysera byłem już przyzwyczajony, a film oferował tyle zajebistych motywów, że kupił mnie właściwie od pierwszej sceny. Jego sława jest w pełni zasłużona, choć wiem, że i ten film ma antyfanów, nawet wśród wielbicieli gacka.

A teraz doczekaliśmy się zwieńczenia całości, czyli Mroczny Rycerz powstaje. I dostaliśmy film duży, bardzo duży, o, jak to mówią anglojęzyczni, epickich proporcjach. Naładowany psychologią, spostrzeżeniami natury społecznej, historiami pojedynczych ludzi, możemy obejrzeć parę dużych zadym i oblężenie całego Gotham... I jest tego wszystkiego chyba trochę za dużo. Całość jest kapkę za bardzo bombastyczna, jak na mój gust. Gdzieś w tym wszystkim traci się sam Batman i jego klimat, wiecie? Przynajmniej taki, jakim ja go widzę.

Nie zrozumcie mnie źle, to jest naprawdę dobry film. Ale jako film właśnie, bo jako ekranizacja Człowieka-Nietoperka sprawdza się średnio. Jest zbyt ambitny, takie mam odczucie. Trochę mnie zmęczył, a przy okazji zmęczyła mnie cała nolanowska formuła i w zasadzie cieszę się, że Warner zamierza teraz Batmana rebootować, serio. Bo chciałbym czegoś klasyczniejszego, chciałbym Batmana-detektywa, pogromcę szaleńców z Arkham, śmigającego po dachach i obijającego dużo mord. Mniej realistycznego, bardziej komiksowego. Jak sam dotąd broniłem wizji Nolana przed niektórymi, tak teraz i mnie się przejadła.

Teraz konkretniej o plusach i minusach. Co mi się podobało? Psychologia, aktorstwo (no ale przy takich gwiazdach to wiadomo), dobrze pokazana determinacja Bruce'a po przegranej z Bane'm i wtrąceniu do tego więzienia na zadupiu... Fajny jest ten, hehe, Robin (tylko nazwisko z dupy, i w dodatku Robin to jego prawdziwe nazwisko, WTF?), fajne jest to, że Gordon wreszcie coś robi, a właściwie to całkiem dużo... Bane też jest całkiem wporzo, a przynajmniej do momentu, kiedy okazuje się, dlaczego robi to wszystko, co robi (bo ta wiedza bardzo popsuła mi tę postać). Alfred jest aktorsko niesamowity (Caine to klasa, że hej), ale niedużo go w filmie. Ale i tak wszyscy ci bohaterowie bledną przy Catwoman, która jest absolutnie boska i zjada na śniadanie Michelle Pfeiffer. Właściwie to chyba moja ulubiona postać w całym TDKR. A sam Wayne? Ok, ale nie podoba mi się, że po tak krótkiej w sumie działalności jako Batman odchodzi na emeryturę, to takie "nie-batmanowe". Podobał mi się twist z córką Al Ghula, wprawdzie oczekiwany, ale jednak. Nolan też naprawdę ładnie pozamykał wątki z całej trylogii, dobra robota. No i rozmach filmu oczywiście robi wrażenie, oblężenie miasta, akty terroryzmu Bane'a, loty nowym Batwingiem itd.

Z rzeczy, które mnie wkurwiały: poza wspomnianą małą ilością Batmana w Batmanie i męcząco wysokimi ambicjami twórcy muszę wspomnieć, że Nolan nadal nie nauczył się kręcić satysfakcjonująco wyglądającego mordobicia. Walki są krótkie, gówno widać z powodu montażu, oświetlenia i czasem zbyt blisko trzymającej się kamery, a w dodatku choreografia zwykle nie powala. Oba pojedynki Batmana z Banem rozczarowały mnie strasznie, niestety po obu panach widać, że mają na sobie ciężkie, utrudniające ruchy kostiumy, więc z widowiskowości nici. Ta finalna oklepka na ulicy Gotham jest po prostu prostacka, a nie epicka. Smutne, bo już Kilmer w Batman Forever (lub jego dubler) robił ciekawsze rzeczy. Poza tym powrót Ligi Cieni i ich idiotycznego planu, jezusiemaryjoijózefie. Idiotycznego jeszcze bardziej, niż w pierwszej części, bo Gotham obecnie już nie jest owym siedliskiem zepsucia, Wayne z Dentem je oczyścili. No i to więzienie w środku filmu jest straszliwie z dupy, symbolika owszem fajna, ale jeśli to ma być "realistyczna" wersja Batmana, to ratunku... Dodatkowo motywacja Bane'a mnie rozczarowała, wyszło, że on w sumie jednak chłopcem na posyłki był, cały marketing obracał się wokół niego tylko po to, by mógł scenarzystom wyjść twist na końcu. Do komiksowego w każdym razie miał się nijak. A zakończenie, mimo że szczerze chwalę je za ładne pozamykanie wątków, jest okropecznie nie takie, jakiego bym chciał w ekranizacji gacka.

Ogólnie serio nie wiem, jak ocenić całość. Mroczny Rycerz powstaje jest naprawdę dobry, ale chyba nie do końca dla mnie. Nolanowi za dużo zachciało się tu wrzucić poważnych rzeczy i naprawdę moim zdaniem przesadził. Jakby wstydził się, że kręci ekranizację komiksu i chciał każdego upewnić, że to dorosłe dzieło. W rezultacie poważne elementy stały się słabością, a nie siłą filmu... Zwłaszcza, że równocześnie nie ustrzegł się i głupotek. Chyba znów powstrzymam się od oceny punktowej, ale powiedzieć mogę tyle, że Mroczny Rycerz był zdecydowanie lepszym Batmanem, a co do części pierwszej, to jeszcze muszę się zastanowić, jak to widzę. Wszystko to nie zmienia oczywiście faktu, że jest to film ważny i każdy miłośnik komiksu powinien go obejrzeć i wyrobić sobie własne zdanie.

piątek, 31 sierpnia 2012

FILM: "Prometeusz"

"Prometeusz" (Prometheus) (2012)
Reżyseria: Ridley Scott
Scenariusz: Jon Spaihts, Damon Lindelof
Obsada: Noomi Rapace, Michael Fassbender, Guy Pearce, Idris Elba, Logan Marshall-Green, Charlize Theron

© Scott Free / 20th Century Fox 2012
Ach, jaki kontrowersyjny film wyszedł. Reakcje wywołuje skrajnie różne, ewidentnie tu trzeba sobie zdanie wyrobić samemu. Ja jestem zachwycony i póki co to dla mnie film roku, choć jego niedociągnięcia widzę wyraźnie. Ważne jest też i to, że Prometeusz jest dla mnie tym, czym miał być już Avatar: powrotem zajebistego reżysera do gatunku sci-fi. Cameron na tym polu zawiódł dość mocno, ale Scott dał radę. Pierwszy Obcy to to nie jest, ani tym bardziej Blade Runner, ale film jest tak czy owak świetny, zwłaszcza na tle obecnego kina SF.

Porównania z serią Alien są oczywiście nieuniknione, jako że Prometeusz jest niejako prequelem całości (choć zupełnie ignoruje kinowe Alien vs Predator, i dobrze). I faktycznie, nowe dzieło Ridleya jest dokładnie tym, ale też i spin-offem, zupełnie nową historią w tym samym uniwersum. Owszem, może fabularnie nieco zapożycza z pierwszego Obcego (choć zarzuty o autoplagiat to przesada) i nadal jest to kosmiczny horror, ale równocześnie chodzi tu o zupełnie co innego, za fabułą stoi pewna głębsza idea, a nawet kilka.

Na początek wady. Po pierwsze, nieco bez sensu jest motyw, kluczowy zresztą dla filmu, zaproszenia ludzkości na planetkę (czy tam księżyc), na której toczy się główna oś akcji. Że niby Inżynierowie, ileś tam tysięcy lat wcześniej, dali ludziom (których sami stworzyli, razem z resztą życia na Ziemi) wytyczne jak trafić do pewnego układu planetarnego. Stoi za tym sugestia, że jest to ojczysta planeta Inżynierów, a tu gówno, bo mieli tam zaledwie coś na kształt bazy naukowej/wojskowej. To po co nas tam ściągać? Pułapka? Albo babol po prostu, chyba że wyjaśni się sensownie w sequelu. Poza tym momentami dziwaczne są zachowania postaci, zwłaszcza głównej bohaterki tuż po własnoręcznie zrobionej cesarce - zaraz po niej natknęła się na Weylanda i o wszystkim zapomniała... Albo pan biolog, któremu odbija na widok tej słodkiej macki i szczebiocze do niej jak do niemowlaka, nie zważając zupełnie na jakiekolwiek środki ostrożności. Są to głupotki, ale niespecjalnie wpływają w moim przypadku na odbiór całości, zwłaszcza, że dostaję w zamian sporo.

Po pierwsze, kosmos. Kosmos! Tak mało ostatnio tego w filmowej SF. A tu mamy statek podróżujący na wielkie odległości, w związku z czym załoga siedzi sobie w kriostazie (kiedy ja to ostatnio w kinie widziałem?), a po pokładzie snuje się tylko android. Mamy kombinezony próżniowe (no dobra, to się w kinie widuje i dziś) oraz łaziki do eksploracji powierzchni. Mamy cudowne ujęcia przestrzeni kosmicznej, powierzchni LV-223 oraz burzy piaskowej. Miazga. Dla samej strony wizualnej zresztą warto Prometeusza zobaczyć, bo poza powyższymi dostajemy wspaniałe ujęcia wnętrza kompleksu Inżynierów oraz ich statku (częściowo znanego z Aliena pierwszego). No i ta gwiezdna mapa, coś pięknego.

Po drugie, Ridley nawrzucał tu trochę głębszych rzeczy niż sama horrorowi-kosmiczna fabuła. Owszem, jest to trochę nieposkładane i momentami wygląda, jakby reżyser sam nie był do końca zdecydowany co chce powiedzieć, ale mimo to jak ktoś lubi się doszukiwać pewnych drobiazgów lub interpretować samemu, to znajdzie tu coś dla siebie. Co mam na myśli? Przede wszystkim panspermię w postaci Inżynierów, tworzących całe życie na Ziemi (i człowieka na swoje podobieństwo); wątki poszukiwania swego stwórcy, tym razem bardziej namacalnego, niż nam na to pozwalają ziemskie religie; motyw rozczarowania tymże spotkanym stwórcą; genialny (choć za mało wyeksponowany) moment, kiedy android David gada z Hallowayem o analogiach między tym jak to Inżynierowie stworzyli ludzi, a ludzie stworzyli androidy. Są to fajne elementy i je sobie cenię.

No i wisienka na torcie, czyli łączniki z serią o Obcym. Może nie do końca tak to sobie wyobrażałem, ale jest dobrze. Jest tu mały retcon dotyczący Space Jockeyów aka Kolekcjonerów, od teraz zwanych Inżynierami, ale nic specjalnie problematycznego. Dostajemy statek, identyczny z tym napotkanym przez załogę Nostromo, zawierający również salę z owym charakterystycznym olbrzymim fotelem (potem okazuje się, że to pomieszczenie nawigacyjne tudzież kokpit). Mamy nowe obce formy, jednak nietrudno zauważyć, że pod pewnymi względami są pokrewne z Xenomorfami (żrąca krew, a także coś w rodzaju proto-twarzołapa, tyle że gigantycznego). No i oczywiście, co najważniejsze, dają nam Aliena! Jest to wprawdzie jakaś nietypowa mutacja (wylazł z Inżyniera), wygląda mocno inaczej, jak taka wersja nie do końca ukształtowana, ale ma pewne charakterystyczne cechy, które nie pozostawiają wątpliwości. Super sprawa. W dodatku niechcący Ridley wstrzelił się w trend fabularny rodem z komiksów i powieści o Xenomorfach, a mianowicie, że są one niczym innym jak sztucznie stworzoną bronią biologiczną. Też fajnie.

No ja tam się nie znam, wiecie, ale mi Prometeusz zrobił dobrze jak mało który film w tym roku. Ma wady, owszem, ale bledną one wg mnie przy zaletach. Tak, to jest mniej więcej to, na co liczyłem, dobry prequel Obcego, dobry film SF (taki oldskulowy raczej) i powrót Scotta do fantastyki. Nie jest to poziom starych dzieł Ridleya, ale na obecne czasy i tak przerasta konkurencję, w związku z czym daję panu reżyserowi zielone światło na produkcję sequela Łowcy androidów... Który też, niewątpliwie, nie będzie miał poziomu oryginału, ale przynajmniej go również nie sprofanuje. A przy okazji może być po prostu dobrym filmem.

9/10

sobota, 11 sierpnia 2012

Taki trochę Bisley

Bisley w sensie zawartości tudzież wyposażenia bohaterki (nie, nie mówię o cyckach), a nie stylu czy techniki rysowania. Bo te ja i Simon mamy raczej mocno różne. W każdym razie - taki mały hołdzik dla mistrza Biza. Fajnie się ją rysowało :]


wtorek, 31 lipca 2012

Heavy Fucking Metal!

Po okresie intensywniejszego słuchania muzy elektronicznej (Hol Baumann, Glitch Mob, OST z Deus Ex: Human Revolution) powróciłem ostatnio do metalu. To znaczy nigdy od niego nie odszedłem oczywiście, po prostu nie słuchałem go przez pare miesięcy. Natomiast jak już do niego wróciłem... Dość powiedzieć, że odjebało mi zupełnie i zaczęła się u mnie dosłownie faza na heavy metal (tak, mam na myśli jedną z tych moich faz tematycznych, takich jak western, cyberpunk czy whatever).


I mam tu na myśli przede wszystkim czysty, klasyczny heavy metal, czyli ten "pierwszy" metal, wyodrębniony z hard rocka, najpopularniejszy w końcówce lat 70-tych i przez całe 80-te. Wracam po prostu do klasyki, a przy okazji bardzo dużo nowych zespołów poznaję, bo z takiej muzy to dotąd słuchałem właściwie tylko Iron Maiden oraz Manowar. Ogarniam zarówno ten amerykański heavy, jak i brytyjską nową falę (tzw. NWOBHM, czyli New Wave of British Heavy Metal); listę zespołów, które są u mnie obecnie na tapecie macie poniżej.

Generalnie metalu słucham od mniej więcej 1996/97 roku, acz zupełnie innych podgatunków do niedawna. Zaczęło się od gotyku, było też trochę blacku i deathu, ale te dwa mi jednak średnio przypasiły (i do dziś nie przepadam, wyjątki to Samael oraz Tiamat). W okolicy roku 2000 wszedłem w nu metal, na czele z KoRnem i System of a Down, a także nieco później w klimaty bardziej progresywne (Tool). No i przez lata całe jarał mnie Rammstein (nadal mnie jara) oraz sporo innych zespołów, z których łyknąłem po 2-3 płyty (Godsmack, Disturbed, Killswitch Engage). Przez te wszystkie lata ostro też słuchałem gotyku (The Gathering, Within Temptation, Nightwish, Tristania), ale większość tego gatunku kompletnie mi się przejadła, bo poszła w kierunku popu strasznie. Tylko Tristanię jeszcze lubię.

Natomiast z klasycznym heavy metalem właściwie nie miałem styczności aż do 2003 roku, kiedy to zachwyciłem się GTA: Vice City i przepotężnymi stacjami radiowymi z tej gry. Wiadomo, czas akcji w VC to był rok bodaj '86, czyli sama śmietanka zespołów metalowych z tamtych czasów (notabene jakoś też wtedy odwaliło mi na punkcie muzyki ogólnie z 80's, na której się wychowałem, a do której bardzo wróciłem właśnie po tej grze). Akurat też kumpel ze studiów podsunął mi Iron Maiden, którzy z początku jednak do mnie średnio docierali i ich fanem zostałem tak naprawdę z rok później. No ale nadal nie siedziałem w klasyce, tylko Manowar mnie kupił parę lat temu i gdzieś tam obskoczyłem ze dwie płyty Helloween.

Natomiast teraz wzięło mnie kompletnie na klasyczny heavy metal, taki właśnie z 80's, a do tego nie pogardzę też po prostu hard rockiem z tegoż okresu. Odbiło mi strasznie, zakochałem się nie tylko w muzyce, ale i w otoczce, czyli w sposobie ubierania (choć ten zawsze lubiłem), okładkach płyt itd. A dlaczego pisałem powyżej, że metal u mnie przyjął wręcz formę jednej z moich faz? Ano dlatego, że pierwszy raz odkąd skończyłem 20 lat, zachciało mi się ubierać jak metal. Kupiłem kostkę i naszywki na nią (jeszcze kompletuję), noszę łańcuch przy spodniach i pieszczochę, pod względem obuwia przestawiłem się na trampki i planuję kupić nowe glany na jesieni, ostro kupuję koszulki z czachami i zespołami, a za jakiś czas może nawet sobie ramoneskę strzelę. I cholernie mi z tym dobrze, tak naprawdę gdzieś w środku miałem na to wszystko ochotę już od dawna i myślę, że przy tym stylu zostanę. Tylko długich piór nie zamierzam zapuszczać, za to już zapuściłem bródkę :) Ewentualnie opitolę się na łyso i będzie combo z brodą, ale to się zobaczy.

Ok, to teraz lista zespołów, które mnie obecnie jarają, i których słucham sobie raz po raz.

Wiadomo, ich słucham najdłużej z tej grupy, już 8-9 lat. To mój ulubiony zespół generalnie, częściowo z powodu zajebistej muzyki pisanej przez Harrisa i boskiego wokalu Dickinsona, a częściowo zapewne przez sentyment. Chociaż chrzanić sentyment, popatrzcie na okładki z Eddiem, posłuchajcie solówek, poczytajcie teksty (bardzo dobre moim zdaniem). To jest nadal zajebiste. Legenda, w dodatku żywa i grająca, choć w zasadzie o poniższych grupach można powiedzieć dokładnie to samo :) Ulubione płyty: Somewhere In Time, Fear of the Dark, Powerslave, Brave New World. Wolę Dickinsona od Di'Anno, a Blaze mi z tej trójki wokalistów nie podszedł w ogóle.

Nieco kontrowersyjny zespół, głównie przez wizerunek sceniczny (zwłaszcza w 80-tych szli ostro w glam), a także z powodu tekstów, standardowo wychwalających "prawdziwy" metal, nordyckich bogów bądź stal. Ja na ubiór przymykam oko, zresztą już styl zmienili, natomiast ich teksty, choć pompatyczne jak cholera, bardzo lubię (acz dużą część traktuję z przymrużeniem oka). Poza tym oni po prostu zajebiście grają, są świetni technicznie, kombinują z różnymi wstawkami do poszczególnych kawałków (nagrywają jakieś opowieści i chuj wie co) i w ogóle są klawi. Ulubione płyty: Sign of the Hammer, Louder than Hell, Kings of Metal.

Największy weteran z wymienionych tutaj, pierwsza płyta już z '74 roku. Z początku grali typową dla lat 70-tych mieszankę ówczesnego rocka i cięższego grania, w latach 80-tych weszli w nurt NWOBHM i z tego okresu ich najbardziej lubię. Zabójcze momentami solówki (dwie gitary prowadzące) i znakomity wokal Roba Halforda, który skalę ma niesamowitą i czasem wydaje się, że to kilka różnych głosów. Epizodu z Ripperem Owensem, który zastąpił Halforda na dwóch płytach zbyt nie lubię, choć przyznaję, że Owens śpiewa dobrze. Ulubione płyty: Painkiller, Defenders of the Faith, Screaming for Vengeance, Ram It Down.

Wstyd przyznać, ale z Ronniem zetknąłem się dopiero oglądając Tenacious D: Kostkę przeznaczenia. Miał tam świetny występ, ale nadal się nim nie zainteresowałem... A potem zmarł :/ Czyli jego muzykę poznaję tak naprawdę pośmiertnie, a trzeba przyznać, że gość był niesamowity. Ten wokal, te teksty momentami (choć czasem zbyt poetyckie i metaforyczne, a więc nieco niezrozumiałe). Ogólnie podoba mi się i to, co zrobił dla Sabbathów, i dorobek jego zespołu Dio, i ostatni projekt z członkami (znowu) Sabbathów, czyli Heaven & Hell. Dlatego ciężko mi na razie wybrać ulubione płyty, poza tym wciąż poznaję tę muzykę, ale wyróżniłbym Heaven & Hell Sabbathów i cztery pierwsze płyty Dio. Rest In piece, Ronnie! \m/

Zajefajny amerykański heavy, momentami nieco lżejszy i wpadający w hard rocka. Brzmi to zupełnie inaczej, niż brytyjska szkoła, ale to nie znaczy, że gorzej. Świetny wokal Blackiego Lawlessa, świetne solówki. Znakomite ballady, żaden inny zespół jaki znam nie ma tylu bombowych ballad rockowo-metalowych; jak za nimi zwykle nie przepadam, to dla W.A.S.P. robię wyjątek. Tylko nie podoba mi się płyta Kill Fuck Die z '97 roku, jest strasznie agresywna, przypomina Marilyna Mansona, a nie heavy metal (ja lubię Mansona, ale od Blackiego oczekuję trochę czego innego). Poza tym jest dobrze, ale ulubionych płyt na razie nie umiem wskazać.

Kolejny weteran z NWOBHM, kolejny fajny zespół. Dopiero ich poznaję, ale już widzę, że jest dobrze. Bardzo fajny wokal Biffa, który w końcu 70-tych brzmiał bardzo specyficznie, a potem w następnej dekadzie upodobnił się nieco do głosu Dickinsona, ale Biff inaczej go używa. W latach 80-tych grupa miała całkiem lajtowe brzmienie, natomiast potem o ile wiem znacznie je wzmocnili, acz do tego etapu jeszcze nie doszedłem. Ulubione płyty - nie czas jeszcze na takie opinie z mojej strony.

Chwilowo to tyle, ale mam już następne zespoły na celowniku: Queensryche, Running Wild, King Diamond, Motorhead, oczywiście jakieś AC/DC i Sabbath Ozzy'ego... Będzie czego słuchać.

Keep Metal Alive! :)