Well, jak na opowieść o harcerzyku na Dzikim Zachodzie, to wyciągnęli z tego tematu sporo. Wiadomo, postać jest kultowa w Stanach i ma tam kilkudziesięcioletnie tradycje, ale to typ bohatera, którego nie trawię: krystalicznie czysty, nie zabija, totalny idealista o czystych rączkach. Nuda jak chuj. No i w nowym filmie pan Ranger też jest taki, co w zasadzie czyni go najmniej ciekawym elementem całości... Na szczęście reszta jest o niebo ciekawsza. Począwszy od Deppa, który wbrew moim obawom nie jest idiotą (jak dawny Tonto), ani też kopią Jacka Sparrowa w wersji indiańskiej (jest kompletnie inny, choć też zakręcony), a na czarnych charakterach kończąc (rozkosznie wredny Fichtner i zwodniczy pewien inny pan). Scenariusz jest niezły, choć oczywiście prosty i przewidywalny, ale podejmuje nieco trudniejszych tematów (rzezie Indian, nostalgiczna refleksja nad końcem epoki Dzikiego Zachodu). Jest kilka całkiem mocnych scen (zasadzka na Rangerów, dwie rzezie Indian), które powodują, że podejrzewam, że gdyby to nie był Disney i Lone Ranger, to Verbinski nakręciłby coś o wiele cięższego i mroczniejszego. Co poza tym? Fajne mrugnięcia do fanów klasycznego Rangera (z obowiązkowym "Hi Ho, Silver! Awayyyy!" na czele), uczta dla oka (w końcu budżet kosmiczny), humor nierówny, ale zjadliwy, dobra muzyka. Film roku to to nie jest, ale ogląda się nieźle, jak to letni blockbuster. Co ciekawe, na zachodzie rzecz zrobiła klapę, co daje nam drugą pod rząd porażkę Disneya przy Kinie Nowej Przygody (rok temu to samo przy Johnie Carterze). Smutne trochę. Tym niemniej mnie się raczej podobało, ale sequeli nie wymagam. Wolę kolejnych Piratów z Karaibów.
Plakat: © Walt Disney Pictures / Jerry Bruckheimer Films 2013
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz