czwartek, 24 listopada 2011

KSIĄŻKA: Dmitrij Głuchowski "Metro 2033"

© Insignis Media 2010

Wreszcie się zebrałem i przeczytałem słynne już Metro 2033 Głuchowskiego. Zajęło mi to trochę, bo ta kniga to niezła cegła, a czas wolny mam ograniczony i dzielę go między wiele rzeczy. Ale w końcu dobrnąłem do końca i stwierdzam, że było cholernie warto. O tej powieści napisano już naprawdę wiele, więc pewnie nic odkrywczego nie powiem, ale jednak wrażeniami się podzielę.

A więc mamy postapokaliptyczną Rosję w tytułowym roku 2033. Parę dekad wcześniej nastąpiła wojna nuklearna, a co za tym idzie – atak na Moskwę, gdzie toczy się akcja. Kto z mieszkańców dał radę, schował się do moskiewskiego metra, które z racji specyficznej budowy może posłużyć za olbrzymi schron przeciwatomowy. Tak uratowało się tysiące ludzi, którzy zasiedlili stacje, służące odtąd za miasta. Ludzie żyją tu, hodują grzyby, świnie czy kury, handlują, zawierają sojusze i toczą wojny między stacjami. Na powierzchni oczywiście wszystko szlag trafił, zostały same ruiny, promieniowanie oraz różnorakie mutanty. Klasyka.

Główny bohater to młodziak (ok. 20 podziemnych wiosen), mieszkający z ojczymem na stacji najbardziej wysuniętej na północ. Stacja owa jest od pewnego czasu nękana atakami jakichś dziwnych mutantów: humanoidalnych potworów o czarnej skórze (z tej racji nazywanych kreatywnie czarnymi), które przyłażą z powierzchni, nic nie mówią, wyją tylko i idą sztywno na ludzkie siedziby. Ludziska mają przy wejściach umocnienia i cekaemy, więc w sumie nie byłoby problemu, ale czarni atakują też psychicznie. Oddziałują strachem, który zaszczepiają naszym jakimiś mutanckimi, telepatycznymi metodami. Czyni to walkę z nimi trudną jak cholera, ludzie giną lub wymiękają. Istnieje groźba, że rodzima stacja Artema (to nasz hiroł właśnie) padnie i matanty rozlezą się po całym metrze. Młodzieniec wyrusza więc w wyprawę po metrze, gdy pewien tajemniczy człowiek przekazuje mu wiadomość do innych tajemniczych ludzi, którzy podobno mogą pomóc. Podróż wiedzie przez wiele stacji i rzadko jest bezpieczna...

To teraz wrażenia. Po pierwsze, świat: rewelacyjny. Przedstawienie organizacji w metrze, różnic między stacjami, sposobów radzenia sobie mieszkańców z obecną sytuacją jest moim zdaniem bardzo udane. Stacje to właściwie swoiste państewka, mamy też nawet mocarstwa, czyli całe fragmenty metra (najczęściej jedna linia) różniące się  ideologią: Czwarta Rzesza (naziści), Linia Czerwona (komuniści), Hanza (strefa dobrobytu, dobrze zorganizowana, z prosperującym handlem). Poza tym w tunelach można spotkać między innymi wojskowych, naukowców, satanistów, ludożerców, neochrześcijan, rasistów... Poza tym łażąc przez metro ma się niejasne wrażenie, że mieszka tu coś jeszcze, jakaś obca świadomość lub dziwne moce. Krążące wśród ludzi opowieści tylko potęgują to odczucie.

No właśnie, opowieści. Pełno ich tutaj, zwłaszcza w pierwszej połowie książki. Ludzie opowiadają sobie zasłyszane bądź przeżyte historie przy ogniskach, na wartach, w namiotach (służących za mieszkania). Najczęściej są to opowieści straszne, o duchach w tunelach, potworach czy niewyjaśnionych siłach – tak rodzą się wyolbrzymione plotki, legendy i mity metra. Przyznam, że wprowadzają wspaniały nastrój, dzięki nim nowa ojczyzna ludzi jawi się jako miejsce tajemnicze, żyjące niejako własnym życiem. Dodatkowo Głuchowski opisuje szczegółowo sny Artema; za każdym razem, gdy bohater zasypia, coś mu się śni, a my mamy możliwość w te sny (a właściwie koszmary) wniknąć. Są nieźle zeschizowane, czasem to wypadkowa dotychczasowych wydarzeń zmiksowana z lękami chłopaka, ale później nabierają konkretnego znaczenia, zrozumiałego dopiero po przeczytaniu całości.

W książce jest też niemało elementów horroru (zresztą wspomniane opowieści i sny też się do tego dokładają), ale jest to horror... subtelny. Żadnego gore, żadnych typowych potworów wyskakujących znienacka (no, prawie), natomiast jest to wszystko oparte raczej na nastroju, niedopowiedzeniu, schizach (poza końcówką może). Powiedziałbym, że podpada to pod horror lovecraftowski, co jest dużym plusem. I bardzo pasuje do klimatu całości. Czasami tylko tych niedopowiedzeń jest aż za dużo, są tu pewne sugestie, że w tym rozpieprzonym świecie żyją naprawdę paskudne maszkary, ale ich koniec końców nie widzimy. Przykładowo, w bibliotece Artem zauważa rozpiętą olbrzymią pajęczynę, w którą złapał się jakiś ptasior nawet. Człowiek od razu wyobraża sobie, że utkał ją jakiś wielgaśny, zmutowany pająk, wielki jak nic na dwa metry. I co? I nic. Nie spotykamy go. Dużo jest takich motywów u pana G. i strasznie robią smaka na coś więcej. Cóż, przynajmniej jest o co rozszerzać uniwersum.

© Insignis Media 2010

Zaskoczyła mnie, muszę przyznać, pewna niewinność tej powieści. Praktycznie brak tu seksualności (raz czy dwa są dziwki wspomniane), Artem nie ogląda się za dziewczynami (jeden maleńki wyjątek był, a i to po pijaku), co w jego wieku jest wręcz zadziwiające. Zresztą w ogóle mało w tej książce kobiet, żadna nie odgrywa większej roli (jak u Tolkiena prawie, cholera). Przekleństw też zero, najmocniejsze to „gówno”, a spodziewałem się, że w nowoczesnej opowieści o postapokalipsie ludziska będą rzucać mięchem na lewo i prawo. Z drugiej strony są jednak wyjątki: młodziaki odurzają się jakimś narkotykiem lokalnej produkcji (zwanym kwasem), w pewnym fragmencie pojawia się duża ilość ludzkich ekskrementów, a Artem podczas swej wyprawy spotyka kobietę, która pieniądze na chleb zdobywa sprzedając ciało swego nieletniego synka (to jest chyba największy hardkor w tej powieści). Jednak ogólne wrażenie przez większość czasu miałem takie, że czytam młodzieżówkę. Choć to nieprawda.

Bardzo podobało mi się zakończenie. Wprawdzie nastąpiło trochę na szybko, akcja urywa się tu zaraz po punkcie kulminacyjnym, ale za to ma niesamowicie gorzką wymowę. Ponura ironia, mówię Wam, wylewa się z tej końcówki. Oczywiście go nie zdradzę, bo jest raczej zaskakujące, ale warto do niego dobrnąć.

Co mi nie podeszło? W sumie nic specjalnie istotnego. Raz, że znowu mamy, jak w wielu powieściach fantasy na ten przykład, młodego bohatera, który okazuje się wybrańcem. Na szczęście kwestia ta rozwiązuje się tu trochę inaczej niż zwykle. Dwa, zastanawiam się czy cała wyprawa Artema miała sens... Wyruszył, bo czarni stawali się coraz większym problemem, tak? Przychodzili z góry, z powierzchni? To nie można było jakoś się od tej powierzchni odgrodzić? Ja tu oczywiście staram się unikać spoilerów, ale nawet w świetle zakończenia nie do końca widzę potrzebę tej wyprawy, tzn. od strony logicznej. Można tu podyskutować. No i kapkę mi przeszkadzało, że Artem na swej drodze spotyka wiele postaci, niektóre udzielają mu konkretnej pomocy i poświęca im się trochę miejsca, ale potem znikają, nie wracają już. Trochę szkoda.

Dobra, podsumujmy. Książka zajebista, nie idealna może, ale wciągająca i warta przeczytania. Przy okazji świetne wprowadzenie do uniwersum Metra, które ma być zresztą rozwijane nie tylko przez Głuchowskiego (zresztą już jest, właśnie wyszedł u nas Piter). I jest co rozwijać, potencjał widzę niemały. Jako post-apo jest to super sprawa, jako horror też daje radę (choć ten element pojawia się tylko momentami). Dużo smaczków, dużo fajnych pomysłów. Nic tylko brać, czytać i rozejrzeć się za drugą częścią. I następnymi.

8,5/10

4 komentarze:

  1. No to kupuj kupuj... później mi pożyczysz :D jedynie co mnie zdziwiło to... "metro 2034" na mapie??

    OdpowiedzUsuń
  2. No i mi kurde w kompetencje wchodzisz, no. Foch z przytupem :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Otas: Masz rację, nie zwróciłem uwagi i wrzuciłem mapę z drugiej części, a są tam pewne różnice. Już poprawione.

    Co do wchodzenia w kompetencje... Ja też czytam książki :P

    OdpowiedzUsuń
  4. albo to ja wszedłem w kompetencje .... Jaya ma staropolskie "prawo pierwszego komenta" :D:D

    OdpowiedzUsuń