Reżyseria: Andrew Stanton
Scenariusz: Jim Morris, Colin Wilson, Lindsey Collins
Obsada: Taylor Kitsch, Lynn Collins, Samantha Morton, Mark Strong, Ciarán Hinds, Dominic West, James Purefoy
© Walt Disney Pictures 2012 |
No trzeba by coś skrobnąć o tym filmie, bo już ponad tydzień minął, odkąd go widziałem w kinie. A że pozytywne wrażenia pozostawił, to i pochwalić go trzeba. Na początek jedna rzecz: cały świat zjechał Johna Cartera za idiotyzmy w przedstawieniu Marsa i - zwłaszcza - liczne zapożyczenia fabularne z dziesiątków rozmaitych pozycji s-f i fantasy z ostatnich kilku dekad. Problem w tym, że te zarzuty są z dupy wzięte, gdyż Księżniczka Marsa, czyli powieść, którą zaadaptowano jako John Carter, została wypocona przez Burroughsa (twórca Tarzana) już w roku 1917. Czyli po pierwsze, czcze fantazje dotyczące atmosfery i grawitacji na Czerwonej Planecie można zrzucić na karb ówczesnej wiedzy naukowej, a po drugie o zapożyczeniach fabularnych nie może być mowy - ta historyjka jest starsza niż te wszystkie dzieła, od których niby zapożycza.
Ogólnie pan John Carter dał radę, wyszło bardzo sympatyczne przygodowe s-f w starym stylu (jak ktoś lubi Flasha Gordona, to tu są pokrewne klimaty). Piękne widoczki, egzotyczne pojazdy i stroje, dziwne obce rasy... Wizualnie wszystko to jest tu bardzo udane. Świetny jest też wstęp, gdzie widzimy Cartera migającego się od służby wojskowej pod koniec XIX wieku (świetnie oddane realia westernowe) i potem jego siostrzeńca (sam Edgar Rice, autor Księżniczki..., hehe) , który odkrywa jego dzieje, czytając zapiski w osobistym dzienniku. Generalnie wszystkie elementy zagrały, choć faktycznie ma się wrażenie, że tę historię widziało się już sto razy w rozmaitych odsłonach, ale, jak wspomniałem wyżej, to nie jest wina twórców filmu... Co najwyżej zawinili faktem, że tak długo czekali z ekranizacją Księżniczki Marsa i wszystko co żyje zdążyło przez te prawie sto lat jakiś element z niej zerżnąć.
O aktorstwie się rozpisywać nie będę, jest ok (tylko wspomnę, że obsada drugoplanowa świetna). Efekty pierwsza klasa, projekty wizualne obcych, scenografii, pojazdów, miast - jak wyżej. Kostiumy w porządku, choć trochę nierówne, ale wpisują się w nurt tzw. science fantasy. Muzyki nie pamiętam. Co mi szczególnie przypasiło, to Woola, czyli szybkonogi marsjański pies (przesłodziak), cały prolog westernowy (zwłaszcza scena z licznymi próbami ucieczek głównego bohatera z rąk kawalerii USA), walka Cartera z całym plemieniem obcych przetykana obrazami wspomnień śmierci jego rodziny (genialna!) i ostatnia bitwa. No i oczywiście ucieszył mnie Mark Strong jako główny villain, bo mam słabość do gościa. Co mi za to kompletnie nie podeszło, to zupełnie przegięte skoki bohatera. No bez jaj, mogli to trochę urealnić.
Całość nieco przypomina Avatara pod względem rdzenia historii, tzn. mamy tu bohatera, rzuconego nagle w nieznany, egzotyczny świat, którego nie rozumie. No i kreatywność przy tworzeniu owych światów, obcych ras i stworzeń, kultur itd. też jest w obu filmach podobna. Natomiast Carter niby wydaje mi się w tej chwili fajniejszy, ale z drugiej strony widzę już u siebie te same objawy co po Avatarze, czyli tuż po obejrzeniu zachwyt, a potem im więcej czasu mija od seansu, tym bardziej mi ten film obojętnieje. Może faktycznie za wiele razy już widziałem takie historie i takie klimaty? Nie wiem, ale powiem tyle, że film Camerona jest przereklamowany, natomiast Carter mimo wszystko niedoceniony. W sumie nie pogardziłbym sequelem, zwłaszcza, że film kończy się cliffhangerem.
7/10
PS. W tym filmie pojawia się połowa obsady Rzymu, jest Purefoy, jest Hinds oraz Polly Walker udzielająca głosu jednej alience :) Z kolei główny bohater (Kitsch, zajebiste nazwisko btw) grał Gambita w X-Men Geneza: Wolverine, a razem z nim pojawiła się tam Lynn Collins jako Silverfox... która w Carterze gra ową słynną księżniczkę :) Niesamowite.