piątek, 23 marca 2012

FILM: "John Carter"

"John Carter" (John Carter) (2012)
Reżyseria: Andrew Stanton
Scenariusz: Jim Morris, Colin Wilson, Lindsey Collins
Obsada: Taylor Kitsch, Lynn Collins, Samantha Morton, Mark Strong, Ciarán Hinds, Dominic West, James Purefoy

© Walt Disney Pictures 2012
No trzeba by coś skrobnąć o tym filmie, bo już ponad tydzień minął, odkąd go widziałem w kinie. A że pozytywne wrażenia pozostawił, to i pochwalić go trzeba. Na początek jedna rzecz: cały świat zjechał Johna Cartera za idiotyzmy w przedstawieniu Marsa i - zwłaszcza - liczne zapożyczenia fabularne z dziesiątków rozmaitych  pozycji s-f i fantasy z ostatnich kilku dekad. Problem w tym, że te zarzuty są z dupy wzięte, gdyż Księżniczka Marsa, czyli powieść, którą zaadaptowano jako John Carter, została wypocona przez Burroughsa (twórca Tarzana) już w roku 1917. Czyli po pierwsze, czcze fantazje dotyczące atmosfery i grawitacji na Czerwonej Planecie można zrzucić na karb ówczesnej wiedzy naukowej, a po drugie o zapożyczeniach fabularnych nie może być mowy - ta historyjka jest starsza niż te wszystkie dzieła, od których niby zapożycza.

Ogólnie pan John Carter dał radę, wyszło bardzo sympatyczne przygodowe s-f w starym stylu (jak ktoś lubi Flasha Gordona, to tu są pokrewne klimaty). Piękne widoczki, egzotyczne pojazdy i stroje, dziwne obce rasy... Wizualnie wszystko to jest tu bardzo udane. Świetny jest też wstęp, gdzie widzimy Cartera migającego się od służby wojskowej pod koniec XIX wieku (świetnie oddane realia westernowe) i potem jego siostrzeńca (sam Edgar Rice, autor Księżniczki..., hehe) , który odkrywa jego dzieje, czytając zapiski w osobistym dzienniku. Generalnie wszystkie elementy zagrały, choć faktycznie ma się wrażenie, że tę historię widziało się już sto razy w rozmaitych odsłonach, ale, jak wspomniałem wyżej, to nie jest wina twórców filmu... Co najwyżej zawinili faktem, że tak długo czekali z ekranizacją Księżniczki Marsa i wszystko co żyje zdążyło przez te prawie sto lat jakiś element z niej zerżnąć.

O aktorstwie się rozpisywać nie będę, jest ok (tylko wspomnę, że obsada drugoplanowa świetna). Efekty pierwsza klasa, projekty wizualne obcych, scenografii, pojazdów, miast - jak wyżej. Kostiumy w porządku, choć trochę nierówne, ale wpisują się w nurt tzw. science fantasy. Muzyki nie pamiętam. Co mi szczególnie przypasiło, to Woola, czyli szybkonogi marsjański pies (przesłodziak), cały prolog westernowy (zwłaszcza scena z licznymi próbami ucieczek głównego bohatera z rąk kawalerii USA), walka Cartera z całym plemieniem obcych przetykana obrazami wspomnień śmierci jego rodziny (genialna!) i ostatnia bitwa. No i oczywiście ucieszył mnie Mark Strong jako główny villain, bo mam słabość do gościa. Co mi za to kompletnie nie podeszło, to zupełnie przegięte skoki bohatera. No bez jaj, mogli to trochę urealnić.

Całość nieco przypomina Avatara pod względem rdzenia historii, tzn. mamy tu bohatera, rzuconego nagle w nieznany, egzotyczny świat, którego nie rozumie. No i kreatywność przy tworzeniu owych światów, obcych ras i stworzeń, kultur itd. też jest w obu filmach podobna. Natomiast Carter niby wydaje mi się w tej chwili fajniejszy, ale z drugiej strony widzę już u siebie te same objawy co po Avatarze, czyli tuż po obejrzeniu zachwyt, a potem im więcej czasu mija od seansu, tym bardziej mi ten film obojętnieje. Może faktycznie za wiele razy już widziałem takie historie i takie klimaty? Nie wiem, ale powiem tyle, że film Camerona jest przereklamowany, natomiast Carter mimo wszystko niedoceniony. W sumie nie pogardziłbym sequelem, zwłaszcza, że film kończy się cliffhangerem.

7/10

PS. W tym filmie pojawia się połowa obsady Rzymu, jest Purefoy, jest Hinds oraz Polly Walker udzielająca głosu jednej alience :) Z kolei główny bohater (Kitsch, zajebiste nazwisko btw) grał Gambita w X-Men Geneza: Wolverine, a razem z nim pojawiła się tam Lynn Collins jako Silverfox... która w Carterze gra ową słynną księżniczkę :) Niesamowite.

niedziela, 18 marca 2012

Nowy, jakże mroczny Tim Burton...

Pojawił się wreszcie długo wyczekiwany trailer Dark Shadows, czyli najnowszego filmu Burtona. Przyznam, że nie wiedziałem o nim za wiele, poza głównym rysem fabularnym (cosik o wampirze tym razem, takim starym, sprzed paruset lat) oraz obsadą (epicka, choć ofkors Deppa i Helenki nie mogło zabraknąć). Ale w sumie szczegóły mało mnie obchodziły, czekałem po prostu na film, licząc na coś bombowego. Jakoś tak z automatu założyłem, że skoro Burton ma w tym roku jeszcze skierowane do dzieci Frankenweenie, to Dark Shadows będzie raczej ciężkie i mroczne. Miałem nadzieję na coś na miarę Sweeneya Todda pod tym względem.

Więc odpalam trailer. Zaczyna się pięknie, mrocznie, barokowo i burtonowo. Popatrzcie na te ujęcia zamku, nocnych skał na wybrzeżu czy cmentarza... Do tego scena pogrzebu wampira czy pani duch w korytarzu... Cudowne. Jestem w siódmym niebie. I tak dochodzimy do mniej więcej 42 sekundy zwiastuna, po której to wszystko chuj strzela. Zobaczcie sami.



No żesz kurwa! To będzie zwykła komedyjka o wampirze, który aklimatyzuje się po przebudzeniu w naszych czasach i usiłuje się dopasować do rodziny, zamieszkującej teraz jego starą rezydencję (Sok z Żuka much?)? Jezu, dlaczego? Tim już całkiem lajtowy się zrobił? Jeszcze Alicja była całkiem zajebista, choć nie miała za wiele burtonowskiego pazura, ale to w końcu był film dla Disneya. Ale teraz mamy dwa filmy tego pana w tym roku i oba lekkie, łatwe i przyjemne? Ja chcę mhroku, goddammit!

Oczywiście nie chodzi o to, że oceniam film przed obejrzeniem, bo ja wcale nie twierdzę, że będzie zły. Pewnie będzie niezłą komedią (choć widzimy tu humor nie najwyższych lotów IMO), ale ja nie tego chciałem od pana Tima Burtona. I powiem szczerze, że po tym trailerze z miejsca odechciało mi się iść na ten tytuł do kina, bo na komedie w zasadzie nie chodzę. I tylko żal zmarnowanego talentu reżysera oraz niesamowitej obsady w postaci Deppa, Bonham-Carter, Pfeiffer, Evy Green, Chloe Moretz, a nawet pana Jackiego Earle'a Haleya.

piątek, 9 marca 2012

Pan jaszczur - transporter nieopancerzony

Nie przyłożyłem się do wszystkich detali (karabiny, konstrukcja trzymająca kosze), bo mi się nie zawsze chciało. Za to największą radochę miałem z rysowania łusek na skórze jaszczura. Serio. W tym przypadku mi się chciało. Lubię się bawić w takie pierdołki.

czwartek, 8 marca 2012

"Project KARA" - 7 rozpieprzających minut

David Cage, główny projektant developera gier o nazwie Quantic Dream (na koncie mają Omikron: The Nomad Soul, Fahrenheit, Heavy Rain), postanowił pochwalić się nowym silnikiem graficznym, jaki firma przygotowuje na Playstation 3 (a pewnie i na późniejsze PS4). Na tę okazję sklecił siedmiominutową historyjkę, w całości generowaną przez ten silnik. Czyli to, co tu zobaczycie, to nie jest żaden render, żadna cutscenka, to jest grafika, jaką podobno ma w czasie rzeczywistym generować PS3.

Mamy tu proces składania domowego androida (gynoida), mającego szerokie zastosowanie w usługiwaniu człowiekowi, łącznie ze sferą seksualną. Robot zostaje sklecony, pracownik działu jakości sprawdza kilka z jego funkcji, po czym... coś idzie nie tak. Ten konkretny model okazuje się inny, niż pozostałe. Resztę już zobaczcie sami, cholernie warto. Powiem tyle: filmik miał robić wrażenie przede wszystkim grafiką, a rozwalił mnie zupełnie czym innym. Owszem, graficznie jest to cudowne, mimika Kary powala, jakość modeli i animacji też, ale te 7 minut głównie chwyta za serce i wywołuje emocje. Sprawdźcie sami, nie pożałujecie.



Tylko fajnie by było, gdyby następna gra od Quantic Dream nie była jedynie festiwalem QTE (quick time events, czyli naciskanie odpowiedniego przycisku w odpowiednim momencie), jak Heavy Rain. Poza tym chętnie zobaczyłbym grę o Karze z niniejszego tech-dema, ale podobno z następną grą QD ten filmik nie ma nic wspólnego.

niedziela, 4 marca 2012

Cyberpunkowe teledyski

Dziś znów cyberpunkowo (faza zobowiązuje). Jako wielbiciel formy sztuki zwanej teledyskiem, postanowiłem sklecić małe zestawienie najważniejszych moim zdaniem klipów w klimatach CP. Od razu powiem, że chodzi mi o te teledyski, których zawartość została specjalnie nakręcona pod to medium, a nie jest na przykład zlepkiem scen z jakiegoś filmu, wykorzystanych tylko jako tło do muzyki. Czyli Wamdue Project odpada :) No to już bez zbędnego przedłużania sprawy, oto lista.

Billy Idol - Shock to the System (1993)
Stary dobry Billy (nadal nagrywa, yeah). W '93 wydał album zatytułowany Cyberpunk, mocno inspirowany twórczością Williama Gibsona et consortes. Pierwszy singiel to był właśnie niniejszy kawałek, a reżyserię klipu powierzono Brettowi Leonardowi (Kosiarz umysłów, Zabójcza perfekcja). Wyszło fajnie, z elementów CP mamy tu głównie bunt przeciwko władzy (być może korporacji) oraz połączenie ludzkiego ciała z maszyną. Klimat daje radę, kawałek raczej też.



Ken Ishii - Extra (1996)
Niezły trip, proszę państwa. I kawał dobrej elektroniki, jeśli mówimy o muzyce. Za stronę wizualną odpowiada człowiek, pracujący wcześniej przy Akirze - i to faktycznie widać. Design postaci wprawdzie inny, ale ujęcia miasta i gangu, który pojawia się pod koniec, całkiem w podobnych klimatach. Poza tym mamy tu szalonego androida, grasującego po zaułkach i gostka, który tkwi w wirtualnej rzeczywistości (wielgaśny hełm VR na głowie), siedząc na kiblu. Zakręcone i zajebiste.



Bjork - All is Full of Love (1999)
Niesamowity teledysk autorstwa Chrisa Cunninghama, znanego z bardzo zrytych klipów (polecam Come to Daddy, Afrika Shox, Come on my Selector). Chris był też przez jakiś czas poważnym kandydatem na reżysera pełnometrażowej ekranizacji Neuromancera, czyli CP nie jest mu obcy. I rzeczywiście, prezentowany tu klip to potwierdza, mamy tu dwa żeńskie androidy (profesjonalnie mówiąc, gynoidy) o twarzy Bjork, po prostu migdalące się. I tyle, ale wystarczy, a w połączeniu z tekstem kawałka mamy sugestię o robotach zdolnych do miłości. Czyli czysty cyber. Rewelacyjne detale maszynerii.



Orgy - Fiction (Dreams in Digital) (2000)
Cukierek dla oczu, uwielbiam ten wideoklip. Kojarzy się trochę z początkiem kinowego Ghost in the Shell, mówię o procesie produkcji cyberciała. Do tego całkiem przyjemny kawałek, nawiązujące do cyberpunku również tekstowo. Z innych elementów mamy holograficzne wyświetlacze, znów fajną maszynerię, oraz klony. No i ta absolutnie boska ostatnia scena, która bez żadnych wątpliwości mówi nam, kim jest oglądana przez cały teledysk panna. Przybijam pieczątkę ze znakiem jakości.



George Michael - Freeek! (2002)
Wielkie i niezwykle przyjemne zaskoczenie w dorobku tego pana. Absolutnie genialny teledysk, zawierający właściwie 100% cyberpunku - począwszy od cudownych ujęć miasta przyszłości (jest scena nawiązująca bezpośrednio do Łowcy androidów), przez klony, sztucznie hodowane idealne ciała, seks z lalkami i wirtualny... A wszędzie hologramy, neony i rewelacyjne ogólnie projekty strony wizualnej. Wszystko to okraszone dodatkowo pewnymi pieprzniętymi fetyszami, bo filmik skupia się na przemyśle erotycznym przyszłości. Rzecz autorstwa Josepha Kahna, który jest fascynatem CP i który też, co zabawne, był swego czasu kandydatem na reżysera Neuromancera.



Britney Spears - Break the Ice (2008)
Kto by pomyślał, że panna Spears tu do mnie trafi. Ale piosenka jest dobra, więc nie zamierzam bynajmniej hejtować Brit, a poza tym i tak chodzi nam o teledysk. A w nim elementów CP trochę mamy, jest jakby budynek korporacji, infiltrująca go agentka klepiąca ochroniarzy, jest pomieszczenie z kadziami zawierającymi jakieś sztucznie pędzone osobniki lub klony, jest też klon bohaterki. No a ta ostatnia w końcu dociera do big bossa, któremu aplikuje pocałunek śmierci w postaci jakiegoś technowirusa. Ogólnie good shit, tylko gdzie ten obiecany ciąg dalszy?



Rzecz jasna, niniejsze zestawienie nie do końca wyczerpuje temat. Tego jest więcej, ale na potrzeby dzisiejszego wpisu wybrałem teledyski po pierwsze najbardziej znane, a po drugie zawierające "najczystszy" wizualnie cyberpunk. Bo elementy CP są oczywiście widoczne i w innych klipach, dlatego prawdopodobnie zrobię kiedyś ciąg dalszy tego zestawienia. Stay tuned!

piątek, 2 marca 2012

GRA: "Shadowrun" (Sega Mega Drive, 1994)

© BlueSky Software / Sega 1994
Tym razem trochę klimatów retro, skończyłem bowiem ostatnio klasyczną gierkę Shadowrun z Segi Genesis/Mega Drive. Rzecz z 1994 roku, przefajny RPG umiejscowiony w realiach tytułowego magiczno-cyberpunkowego settingu. Oczywiście mówimy o totalnym oldschoolu, w końcu to 16-bitowa konsolka była. Ale gra jest naprawdę niezła, choć może być kapkę monotonna.

Ok, najpierw o świecie gry. Akcja Shadowrun toczy się w latach  50-tych XXI w.; kilka dekad wcześniej (w roku 2011, hehe) na Ziemię powróciła magia, co zaowocowało m.in. tym, że część ludzi zmieniła postać i przekształciła się w tzw. metarasy: elfy, krasnoludy, orki, trolle i tak dalej. Mamy więc rasy rodem z fantasy żyjące sobie w stechnicyzowanej, cyberpunkowej przyszłości. Światem rządzą oczywiście megakorporacje, planetę otacza globalna sieć informatyczna w formie iluzorycznej cyberprzestrzeni, a technologia poszła ostro do przodu i pozwala na rozmaite wszczepy, cyborgizacje i takie tam. No klasyka. Bohaterami w tym settingu są najczęściej tzw. shadowrunnerzy, czyli najemnicy stojący poza prawem i wykonujący wszelakie trudne zlecenia dla tego, kto dobrze zapłaci. Ja osobiście bardzo lubię Shadowrun jako świat, uważam że oparto go na pomyśle genialnym w swej prostocie, a nieźle się sprawdzającym.


Główny bohater gry to Joshua, którego brat Michael był właśnie takim runnerem, ale zginął podczas jednego ze skoków, i to w dość tajemniczych okolicznościach. Josh przybywa więc do Seattle, gdzie działał jego bro, i zaczyna prywatne śledztwo. Na początek musi wykupić rzeczy Michaela z depozytu w hotelu, gdzie ten ostatni pomieszkiwał, a potem to już leci dalej, zgodnie z odnajdywanymi śladami. Droga wiedzie przez całe Seattle i okolice, również przez otaczającą miasto dzicz terenów Shalish-Sidhe (zamieszkaną przez Ameroindian, czyli dzisiejszych Indian Ameryki Płn., którzy podnieśli głowę i zajęli spore tereny po przemianach na świecie). Joshua będzie walczył z korporacjami, włamywał się do systemów komputerowych, zetknie się z wielką magią i w ogóle będzie fajowo.


Na początek wybieramy naszemu bohaterowi klasę - może być ulicznym samurajem (rozpierdalacz), cyberdekerem (haker) lub szamanem (odmiana maga). Klasy można do pewnego stopnia łączyć i mieszać, ale w sumie lepiej się nie rozdrabniać i skupiać na umiejętnościach z jednej. Jeśli potrzebujesz któregoś skilla z innej klasy, to zawsze możesz wynająć sobie pomagierów - maksymalnie dwóch. Zresztą bez najmowania runnerów gra będzie raczej trudna; ja osobiście polecam drużynę mieszaną: jeden samuraj, jeden deker, jeden mag. Poza głównym wątkiem fabularnym gra wymaga od nas najmowania się jako shadowrunner u rozmaitych ciemnych typów i wykonywania dla nich skoków - a wszystko po to, by zdobyć kasę i punkty Karmy (shadowrunowy odpowiednik pkt. doświadczenia) na, odpowiednio, lepszy sprzęt oraz podwyższenie statystyk i umiejętności. Robótki dla NPCów mają rozmaitą formę: kurierskie, ochroniarskie, czasem trzeba odbić jakiegoś naukowca z siedziby korporacji, czasem przesyłkę. Są też włamy na chronione serwery, a także eksterminacja: rozpanoszonych w danej okolicy ghuli lub niesfornych gangów. Całkiem różnorodnie. Walka toczy się w czasie rzeczywistym, ale statystyki, skille i modyfikacje broni bardzo wpływają na jej przebieg.

Gra jest prosta graficznie, ale funkcjonalna. W świecie gry mamy widok z góry, a w cyberprzestrzeni zza pleców persony (sieciowy awatar). Reszta interakcji, tj. rozmowy, handel i opisy sytuacji, są przedstawione jako rozmaite menu. No właśnie, opisy sytuacji. Naprawdę masa zdarzeń w Shadowrun, a zwłaszcza tzw. random encounters (przypadkowe spotkania na ulicy, NPC proszący o pomoc, upierdliwe patrole policji) ma postać tylko ekranu z opisem sytuacji, a my mamy możliwość wtedy wybrać którąś opcję działania, po czym mamy dalszy opis itd. Stara szkoła, rozwijająca wyobraźnię; przypomina to słuchanie mistrza gry w papierowym RPG. Jeszcze wspomnę o cyberprzestrzeni: rewelacyjnie pomyślana, dużo typów programów strażniczych i oddanego nam do dyspozycji softu służącego do omijania, oszukiwania i atakowania sieciowych cerberów. Miód na serce każdego fana CP.

Ogólnie Shadowrun jest przefajny. Ma w sumie dwie wady: zlecenia od NPCów mogą po pewnym czasie stać się kapkę monotonne i męczyć, zwłaszcza te bardziej wymagające, wiążące się z infiltracją siedzib korporacji (kilka pięter do obskoczenia, masa strażników, kamer, alarmów), a poza tym wątek główny fabuły jest w sumie raczej krótki. Czyli gra byłaby niezbyt długa, gdyby nie to, że trzeba jednak podrasować sobie drużynę pod względem statsów i sprzętu, a to się wiąże z koniecznością dokonywania tych skoków na zlecenie. Innymi słowy trochę sztucznie wydłużamy sobie czas rozgrywki. Ale poza tym to naprawdę super sprawa, fajny klimat, dobra mechanika. No i spore uczucie satysfakcji przy podrasowywaniu postaci. Grę poleciłbym spokojnie fanom cyberpunku, bo gier w tych klimatach za dużo nie ma ostatnio; oczywiście pod warunkiem, że zdzierżą archaiczną oprawę graficzną.

8/10

Screenshoty pochodzą ze strony http://www.mobygames.com

czwartek, 1 marca 2012

Internetowe krytykanctwo vs. "Skyline"

Od pewnego czasu kurwica mnie bierze, gdy widzę jak niesamowicie rozbuchała się tendencja do krytykowania w internecie czego popadnie. To znaczy ok, jeśli coś jest złe, to jeździjcie po tym jak po burej kobyle, sam to robię. Ale filmy (bo mówię tu głównie o filmach tym razem) całkiem dobre w moim odczuciu też są mieszane z błotem! Czyli albo mam naprawdę chujowy gust (niektórzy z pewnością by się zgodzili) i podobają mi się byle gówna, albo z ludźmi ostatnio jest coś nie tak.

Jasne, nigdy nie ukrywałem, że w miarę łatwo mnie zadowolić. Lubię kicz, lubię kino klasy B (i niżej). Potrafię wyciągnąć sporo radochy z oglądania tzw. złych filmów, zwłaszcza jeśli robię to w towarzystwie i z piwem w ręku. Tandetne horrory, slashery, zombie-movies, serie ciągnące się ponad wszelkie normy przyzwoitości? Chętnie. Przygłupawe kino akcji z lat 80-tych i pierwszej połowy 90-tych? Uwielbiam. Więc być może nie jestem najlepszą osobą, by wypowiadać się na temat nadmiernego krytykanctwa. Ale z drugiej strony potrafię odróżnić dobry film od złego, potrafię być obiektywny - jeśli coś jest totalnym kiczem najeżonym idiotyzmami, a mimo to (albo właśnie dlatego!) mi się podoba, to przyznaję to otwarcie. I oglądam też filmy ambitne, dobry dramat nie jest zły.

W ogóle zauważcie, jak bardzo zmieniły się standardy przez ostatnie 20 lat. W kinie akcji na przykład jest to niesamowicie widoczne: kiedyś ludziskom wystarczyło, że po ekranie szalał Stallone czy Seagal, grający niesubordynowanego glinę czy jakiegoś mściciela, i rozpierdalał wszystkich złych gości. Kule się go nie imały, fabuła roiła się od dziur, aktorstwo leżało... Ale wszyscy byli zachwyceni. A potem, w drugiej połowie 90's coś się zmieniło i od tego czasu nie dostajemy już w kinie akcji napakowanych testosteronem mięśniaków, tylko wymoczków w modnych ciuchach, którzy planują, kombinują i miewają dylematy moralne (Neo, Ethan Hunt, Jason Bourne). Wszystko jest czystsze, ładniejsze, bardziej przemyślane. Niby to dobrze, nie? Standardy się podniosły. Postęp. Ale czegoś, cholera, brakuje.

Ale standardy standardami, a dzisiejsza widownia jakoś tak niespodziewanie wyrosła na snobistycznych krytyków X Muzy. Nagle każdy chce być pieprzonym Rogerem Ebertem. Wszyscy się znają na filmowej robocie i wszędzie wietrzą gówno. Ano tak. Tendencja jest taka, że jeśli coś jest filmem komercyjnym, rozrywkowym, zrobionym po to, by widz w kinie nacieszył się akcją i efektami specjalnymi, to z automatu musi to być film gówniany. I takie też oceny dostaje. A mamy takie czasy, że a) recenzję może napisać dziś byle głąb, bo mamy internet i istnieją blogi, pół- i ćwierć-profesjonalne portale i każdy może się uzewnętrznić, oraz b) istnieją miejsca, gdzie dziesiątki recenzji z sieci zbiera się do kupy i liczy średnią punktową z tych wszystkich ocen różnych ludzi (Rotten Tomatoes, Metacritic). Rezultat powyższych zjawisk to niesamowicie niskie oceny dla filmów, które uważam za dobre i bardzo dobre. I nie ma znaczenia, że dany film ma w sobie ambitniejsze elementy, np. symbolikę (Sucker Punch) czy wątki psychologiczne (Colombiana) - publiczność tego nie chce lub nie potrafi dostrzec i klasyfikuje dany tytuł jako prymitywną rąbankę.

I bywa tak, że ja, mając ochotę iść na jakiś film do kina, jednak rezygnuję z tego planu, bo recenzje były nieprzychylne. I czasem okazuje się, że był to z mojej strony duży błąd - obejrzę taki film później na małym ekranie i stwierdzam, że film jest zajebisty i należało mieć w dupie wszystkie krytyczne opinie. Zawsze wtedy jestem na siebie zły. Ostatnim takim przypadkiem był Skyline. Przypadek ten ruszył mnie na tyle, że powstał niniejszy wpis.

© Relativity Media / Universal Pictures 2011
Na Skyline wybieraliśmy się z Jayą do kina, jakoś w styczniu 2011. Ale zewsząd sypnęły się słabe recki, znajomi, którzy obejrzeli film, też jechali po nim,  i koniec końców olaliśmy ten tytuł. Potem przez cały rok od czasu do czasu Skyline wypływał tu i tam jako przykład totalnego szajsu, nawet Stridzio coś nań marudził pod moim kinowym podsumowaniem minionego roku. Wbiłem więc sobie do głowy, że musi to być bardzo denne dzieło. Aż tu znienacka widzimy je na liście nowości w dziale VOD Dialogu. No to trza to w końcu obejrzeć, nie? Szykujemy piwo, chrupki i odpalamy. Po czym doznajemy zajebistego szoku.

Ja naprawdę nie wiem, dlaczego cały świat dopierdolił się do tego filmu. Serio, może jedna recenzja na dziesięć mówi o nim coś pozytywnego. A według mnie to jest bardzo dobry film z genialnym zakończeniem. Owszem, nie jest to żaden przełom, arcydzieło ani pretendent do filmu roku. Ot, po prostu s-f z inwazją obcych jako głównym motywem. Poprawnie zrealizowany, poprawnie zagrany - poziom średni, ale też nic, za co możnaby go jakoś specjalnie zgnoić. Natomiast ma też parę mocnych punktów, które zdecydowanie wyróżniają go z tłumu podobnych filmideł. Raz, że wszystko co tu widzimy, znamy tylko i wyłącznie z przeżyć głównych bohaterów, pętających się po jednym budynku - nie znamy skali inwazji, nie wiemy co się dzieje w innych miastach, nie mówiąc o innych krajach. Fajne niedopowiedzenie i pewna kameralność, które ustawiają widza blisko bohaterów. Dwa, w filmie kompletnie brak jakiegokolwiek patosu, jest wręcz przeciwieństwem Dnia Niepodległości. Żadnych zwycięstw, żadnych dzielnych amerykańskich żołnierzy; przeciwnie, ludzie dostają równo po dupie, a marines, kiedy już się pojawiają... kończą jak cała reszta. I w końcu trzy, czyli wspomniane genialne zakończenie. Totalnie niehollywoodzkie, ponure, dołujące, nie pozostawiające w zasadzie żadnej nadziei. Coś wspaniałego. To jest dziś taka rzadkość w tego typu kinie fantastycznym, że z zaskoczenia szczęka mi opadła. Będę ten film długo pamiętał właśnie z powodu tej końcówki. BTW, strona wizualna, bardzo udana moim zdaniem (rewelacyjny design obcych!) też w pozytywnym odbiorze nie przeszkadza.

Ale Skyline został zmieszany z błotem. Może to przez tę ciężką do strawienia końcówkę, może przez bohaterów, których nie zawsze da się lubić (choć moim zdaniem są realistycznie przedstawieni, to plus). Nie wiem. Nieistotne. Dla mnie to jest dobry film, zdecydowanie wart obejrzenia i poleciłbym go każdemu fanowi fantastyki. W tej chwili bardzo żałuję, że nie zobaczyłem go w kinie, ale cóż. W każdym razie po tym incydencie obiecałem sobie, że negatywnym opiniom już wierzyć nie będę, jeśli dany tytuł będzie się wg mnie zapowiadał obiecująco. Obejrzę i sam sobie wyrobię opinię. And fuck the haters.

Wypadałoby zakończyć ten rant jakąś konstruktywną myślą, ale w sumie nic nie przychodzi mi do głowy. Wszystko chyba powiedziałem wyżej. Mogę jedynie wyrazić ubolewanie, że przez krytykanctwo i "wysokie wymagania" obecnej publiki wiele fajnych filmów może zostać zjechanych i zrobić klapę. Albo w ogóle nie powstać. Smutne. Tak jakby dzisiejsi odbiorcy nie umieli się już wyluzować i dobrze bawić przy czymś mało ambitnym, zamiast tego wymagając nie wiadomo czego. Na szczęście są też jednak tacy, którzy myślą trochę innymi kategoriami i im dedykuję ten wpis. Czerpmy z filmów radochę, orajt?