wtorek, 5 grudnia 2017

FILM: "Król Artur - Legenda miecza" (King Arthur - Legend of the Sword, 2017)

© Warner Bros. Pictures 2017
Na początek dygresja. Rzygać mi się już chce od internetowego krytykanctwa filmów, od cholernych RottenTomatoes i Metacriticów, od owczego pędu wśród publiki, która obawia się mieć inne zdanie niż "poważni krytycy" i gnoi dany film z automatu, bo wszyscy inni już zgnoili (powtarzam się, bo już lata temu o tym pisałem). Król Artur to już któryś film w tym roku, który okropnie mi się podobał i bawiłem się na nim wyśmienicie, a który został w necie zjebany z góry na dół. Choć w jego przypadku przynajmniej publika ośmiela się mieć inne zdanie, niż RT i MC, ale co z tego, skoro film kompletnie na siebie nie zarobił? Czyli ci nieliczni, którzy obejrzeli, są zadowoleni, a cała reszta posłuchała "krytyków" i nie poszła do kina.

Ok, czym jest Król Artur - Legenda miecza? Jeśli jesteście wielbicielami klasycznej wersji legendy arturiańskiej, to od razu mówię: w tym filmie jej nie ma. To po prostu film fantasy, w którym kilku bohaterów ma przypadkiem te same imiona, co postacie we wspomnianej legendzie. Jest też z niej wziętych kilka detali, jak to, że Artur jest synem Uthera, albo patent z wyciąganiem Excalibura z kamienia i motyw Pani Jeziora. Reszta to już kompletnie odrębna wizja twórców. Świat przedstawiony to niby Anglia w średniowieczu, niby są też Wikingowie, ale to wszystko tylko z nazwy - mamy tu natomiast ludzi żyjących obok osobnej rasy Magów, stroje i zbroje nie mają nic wspólnego z realiami historycznymi, prawie wszystko jest fikcyjne. Taki Neverland. Jak się w tym połapałem, to przestało mi to przeszkadzać (bo z początku oczekiwałem jakiej takiej wierności legendzie i może też realiom średniowiecza) i zacząłem skupiać się na samym filmie.

A film jest naprawdę dobry. Fabuła jest niezła i trzyma się kupy, wszyscy aktorzy dają radę (Hunnam mnie kupił), czarny charakter jest świetny (jestem fanem Jude`a od Gattaki, czyli już naprawdę długo, ale on tu miał też dobrze napisaną postać, nie musiał talentem nadrabiać braków scenariusza), film jest bardzo dobrze zmontowany i ma genialne zdjęcia, humor jest ok, dramatyzm też, a finalna walka z głównym złym jest bardzo satysfakcjonująca i dobrze zrobiona od strony CGI (trochę w stylu gier video, ale to nie zarzut).

Ritchie wrzuca tu sporo ze swoich trademarków, tzn. dowcipne dialogi oraz charakterystycznie zmontowane sceny retrospekcji, kiedy ktoś opowiada komuś innemu jakąś sytuację (jeśli widzieliście Porachunki czy Snatcha, to wiecie o co chodzi).

Dostałem tu też zlepek jednych z najbardziej klimatycznych scen, jakie ostatnio miałem przyjemność widzieć w kinie. Początkowa bitwa, sceny z Vortigernem w podziemnej świątyni z dzwonem, ucieczka Artura z egzekucji na oczach tłumu, jego podróż do Dark Lands, krótki motyw z Panią Jeziora, ujęcia z tajemniczym głównym złym... No i lokacje są naprawdę zabójcze. To są niesamowite rzeczy, same w sobie warte ceny biletu. Piękny wizualnie film.

Muzyka też jest mocna jak diabli. Zazwyczaj nie zauważam jej w filmach zbytnio, ale tutaj owszem. I to nie dlatego, że nie pasowała, bo pasowała świetnie. Ale była przy tym tak dobra, że aż rzucała się w uszy.

Ogólnie jestem diablo zadowolony. Znakomite fantasy, w dodatku inne niż reszta, bo z charakterystycznymi wtrętami reżysera. Technicznie cudo, fabularnie bez zgrzytów, aktorsko wysoka półka. No bajka po prostu. I tylko żal, że taką klapę film zrobił, bo nie zasłużył na to absolutnie. Jebać krytyków i ciemne masy, które za nimi idą, zamiast wyrobić sobie własne zdanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz