wtorek, 5 grudnia 2017

FILM: "Resident Evil - Ostatni rozdział" (Resident Evil: The Final Chapter, 2016)

© Constantin Film / Screen Gems 2016
No dobra, więc tak. Przypomnę, że już piątka mi nie siadła. Miała za dużo mindfucków i twistów na siłę, bohaterów, których miałem w dupie (poza Alice) i feeling prostackiej gry video, gdzie czuje się, że postacie na ekranie przechodzą z etapu do etapu.

I teraz szósteczka. Wszyscy mówili, że jest słaba w chuj. Well, nie bardzo się pomylili.

Na początek mamy znowu retrospekcję i historię Umbrelli i T-virusa, która, jak mi się wydaje, nie do końca pasuje do tego, co znamy z poprzednich części (retcon?). No ale spoko. Potem zaczyna się właściwy film.

Ja już nie mówię, że szóstka zaczyna się w innych zupełnie warunkach, niż sugeruje zakończenie piątki. Bo gdzieś tam ponoć, w tym Waszyngtonie, Wesker zdradził Alice i zniknęli jej przyjaciele. Czego nie widzimy, ale ok, niech im będzie. Ale kiedy zaczyna się właściwy film, to zarazem zaczyna się też jeden z najbardziej męczących action-festów, jakie w życiu widziałem. Ja pierdolę. Andersona chyba ostro powaliło. Od momentu, kiedy Alice się budzi, mamy non-stop akcję, walki, zadymy, pościgi. I tak przez 2/3 filmu. Rozmowy są krótkie i raczej denne, bohaterowie nie są rozwinięci nawet w podstawowym stopniu (więc wisi mi, kiedy giną, a giną masowo), fabuła jest prostacka. Na dodatek pojawił się rwany montaż w tych scenach akcji, czyli nie da rady się nimi nacieszyć.

Czasami mówi się o filmach, że "akcja goni w nich akcję". Tu nie jest to żadną przesadą, bo dosłownie tak wygląda ten film. Średnio co trzy minuty Alice spotyka nowe zagrożenie i musi sobie z nim radzić, radzi sobie, jest 5 sekund spokoju i zaraz znowu coś się psuje, pojawia się nowy wróg, którego trzeba pokonać, uciec przed nim, czy coś tam. Non-stop.

Ileż można? To jest naprawdę męczące, nawet dla takiego fana kina akcji, jak ja. Wygląda to tak, jakby Anderson postanowił wrzucić do tego filmu wszystkie sekwencje akcji, które kiedyś wymyślił, ale dotąd nie wykorzystał. W efekcie z filmu zostały prawie same sceny akcji, bo na fabułę miejsca zbytnio nie ma. Po półgodzinie seansu dotarło do mnie, że jestem kompletnie obojętny na zmagania Alice z Isaacsem, bo przeładowanie akcją jest takie, że przestałem się skupiać na tym, co się dzieje. I zaczęło to też być przewidywalne: kiedy bohaterowie musieli się przecisnąć między łopatami olbrzymiej wyłączonej turbiny, to powiedziałem głośno Turbina zaraz się włączy i zabije kogoś z nich. I co? Paręnaście sekund później dokładnie tak się stało. Dramatyczność takich scen kompletnie zabiła ich ilość i przewidywalność, plus obojętność widza wobec postaci.

I tak sobie to leci aż do ostatniej 1/3 filmu, kiedy nagle dzieje się cud i tempo zwalnia do... normalnego. Mówię tu o chwili, kiedy Alice dociera do serca Ula i gada z Isaacsem, pojawia się Alicia Marcus, wyjaśnia się kto jest kim itd. I bohaterowie przez chwilę naprawdę rozmawiają, jest jakaś fabuła i twisty (nawet jeśli prostackie). Wow. Niesamowicie odświeżające. To jest najlepszy moment tego filmu, serio.

Potem do końca, mimo kolejnych scen akcji, tempo jest już normalne. Takie, jak powinno być przy finale. Czyli powiedzmy, że ostatnia 1/3 filmu jest... ok.

Co jeszcze było ok? Podobała mi się scenografia zniszczonego Waszyngtonu (czysty Fallout 3) i Raccoon City. Podobał mi się klimat. Podobało mi się, że seria w finale zatoczyła koło i wróciła do Ula (łącznie z wiadomymi laserowymi barierami). Podobały mi się zależności na linii Alice-Red Queen-Alicia Martin. Fajnie, że Claire wróciła, choć była raczej bezpłciowa. No i niektóre sceny akcji i efekty były spoko.

Reszta jest męcząca, prostacka, źle napisana i nieraz niepotrzebnie zmienia wymowę poprzednich części. Słabo, panie Anderson. Rób pan lepiej coś nowego, boś się chyba wypalił. Zrób coś na poziomie Ukrytego wymiaru, jeśli jeszcze potrafisz. Albo chociaż na poziomie Death Race...

Nie żałuję, że nie poszedłem do kina.

1 komentarz: